Frankenjura

Jesień na dobre zawitała w naszym kraju, chłodno , zimo, ciemno. Ostatnia nadzieja na wspinanie to południe Europy, ale wizja jazdy ok 2 tysięcy kilometrów nie była zbyt optymistyczna… Podczas jednej z burzy mózgów nieśmiało padł pomysł, że można przecież odwiedzić sąsiadów. Nie aż tak daleko na południe, ale wystarczająco żeby delikatnie podnieść komfort wspinania. I tak padło hasło: 11-15 listopad dla Izy, Sylwii, Darka i mnie Frankenjura będzie miejscem wspinaczkowym. Teraz tylko wystarczy powalczyć w robocie o dwa dni wolnego i można zacząć się pakować.

Przed samym wyjazdem, w głowie Darka i Sylwii pojawił się jeszcze pomysł. Żeby nudno nie było i aktywnie ( jakby sama wspinaczka to za mało) pomysł dorzucenia do całego wyjazdu czterech naszych dobrych znajomych, mianowicie rowerów. I tak, 10 listopada wieczorem, popakowani ruszyliśmy w drogę. Jazda wypadła w nocy - jak zresztą zazwyczaj to bywa. Tego dnia, a właściwie nocy pierwszy kierowca (ja) odpadł po imponującej wręcz liczbie kilometrów przejechanych, całych 120. Drugi zaś kierowca (kolejność losowa) Sylwia, miała pole do popisu, śmiało mogła iść na rekord (1200 km). Padła po 150 km… taaaaa tyleśmy ujechali. Późniejszych zmian nie pamiętam, ale 11 listopada w ważnym dla nas wszystkich dniu znaleźliśmy się na terenie „wroga”.  Przez Niemcy nudno, ale szybciej i ok 12 znaleźliśmy się na camp-ie. Cisza, spokój, żywej duszy… szybki telefon do człowieka z recepcji zawiadomienie że goście przyjechali i będą spać do soboty. Chciał się przywitać, ale my już byliśmy w blokach startowych, żeby ruszyć na wspinanie.. Camp znajdował się w Betzenstein, około 50 km przed Norymbergą, przy samej autostradzie nr 9.

Więc po przyjeździe szybkie przepakowanie oraz przygotowanie rowerów do jazdy i mogliśmy ruszać. Pogoda była całkiem fajna, słońce i ok 13 stopni. Wybraliśmy skałę w wiosce obok, jakieś 2 km od campingu. Tam kilka dróg na rozgrzewkę IV, IV+ później trochę wyżej, ale bez spiny i zostawiając zapas siły na resztę dni. Po dotarciu na miejsce noclegowe trzeba było jeszcze rozstawić namiot i zorganizować jakaś kolację.

Kolejnego dnia pojechaliśmy trochę dalej. Na dosyć długą ścianę ukrytą w lesie, oferującą duży zakres dróg w naszym przedziale. Jako pierwszy został zrobiony „mostek” potocznie przez nas nazwany, droga której częścią był trawers po moście skalnym w celu kontynuacji wspinaczki do topu. Dalej drogi mniej lub bardziej przewieszone gdzie trzeba było się dobrze pokręcić żeby puściły. Mini bald na kamieniu w przerwie. Po wspinaniu przyszedł czas na kolację i jakże lubiany przez wszystkich łosoś, pstrąg łososiowy, łosoś łososiowy, łoś łososiowy etc. Chwilę później telefon z centrali i okazuje się że będziemy mieli gości. Wsparcie z kraju w osobie Anny, Beaty oraz Marcina. Jak zapowiedzieli tak się stało i wieczór minął wesoło.

Trzeci dzień, szybkie studium i wybór padł na wysoką ścianę - ok 30m. Długie, miejscami podobne do tatrzańskiego wspinanie. Tym razem większość dróg była przewspinana tradowo plus górna asekuracja co by towarzystwo sobie poprzypominało tą sztukę. Niemiecki wapień inny od naszego był bardziej porowaty, można było wspomóc się tarciem. Asekuracja i obicie dróg fajne, ale trzeba było się przyzwyczaić np. do pierwszego bezpiecznego przelotu na wysokości 5, 6 metrów. Ale wszystko bezpiecznie i tak jak powinno być. No i tradycyjnie powrót do „bazy” i kolacja w wykonaniu dziewcząt. Po kolacji grzane winko plus termofor z gorącej „kraniczanki” w śpiworze. I zaczęło się! Zgodnie z prognozą przywiało opad nad camping. Trochę się rozhulało, najpierw deszcz, a na dokładkę wiatr zaczął targać naszym namiotem na tyle skutecznie, że po godzinie trzeba było z niego się wydostać i zacząć mocować ponownie do podłoża. A że grunt twardy, skalisty to i problemów nastręczył odrobinę, kilka szpilek nie wytrzymało ciśnienia. Szybka zmiana taktyki i namiot stabilnie stał i był praktycznie nie do ruszenia. Stało się tak za sprawą „mondziaka” i jego masy własnej, do którego został przytwierdzony namiot i który to jednocześnie osłaniał nasz namiot od wiatru.

W sobotę już zrobiło się pochmurnie i mglisto. Dzień wyjazdu, ale nie przeszkodziło to nam we wspinaniu. Krócej, bo krócej ale jak intensywnie.  Łupem padła ściana w naszej okolicy a dokładnie 5 min rowerem. Iza zrobiła jedną tradową drogę, a reszta skupiła się na sportowych. Na sam koniec 2 drogi. Niepozorne VI+… wymęczyły, wycisnęły resztkę sił z człowieka mimo przejścia ich w TR… i takim akcentem skończyliśmy wspinanie na Frankenjurze.

Powrót oraz pakowanie przebiegło zgrabnie i szybko. W międzyczasie pojawił się kolejny pomysł na powrót, a mianowicie odwiedziny naszego kolegi klubowego Tomka we Frankfurcie.

Po dotarciu na miejsce w głowach było tylko piwo. Wieczorne rozważania przy wspomnianym napoju pozostawiły cień nadziei, że jutro będzie można załatwić formalności i uda nam się gościnnie zaliczyć kilka dróg na frankfurckiej ścianie. Niestety nie było nam dane. Ale wspólne śniadanie zrekompensowało nam ten ubytek. Niestety zaraz po kawie przyszła pora żeby się zbierać w dalszą drogę tym razem już prosto do domu.

Cały wyjazd bardzo udany. Trochę urozmaicenia od dość mocno eksplorowanej naszej Jury. Kolejny plus wyjazdu to spokój i cisza. 4 dni wspinania i nie spotkaliśmy nikogo, kto by się porwał w skały o tej porze roku co dawało nam wiele komfortu. I oczywiście nie obyło się bez pocztówki, ale szczęście w nieszczęściu z krajowej  Kto nie był niech jedzie, koszt nieco wyższy od naszych stron, ale warto.

Marcin Kaszubowski