2016  Powrót w Gesäuse   Jurek Pepol 

Wrzesień, rok 1989. Dla Andrzeja Łaty i dla mnie był to pierwszy wyjazd w Alpy. Wówczas wczesnym wieczorem po przejściu zachodniego filara ściany Odsteinkarturm (2258 m) w Gesäuse nie wiedzieliśmy jak zejść do pozostawionego w krzakach kilka kilometrów dalej i  1600 m niżej, naszego małego Fiata 126. Nic dziwnego, skoro nie mieliśmy przewodnika i oczywiście żadnej mapy, bo nabycie takowej za 6 $ zrujnowałoby nasz skromny budżet [wówczas równowartość 1/5 miesięcznych zarobków ! ]. Owinięci NRC-tami z nogami w plecakach, przesiedzieliśmy noc zaliczając nieplanowany chłodny biwak. Następnego dnia znaleźliśmy zejście, ale okrążając masyw Groser Ӧdsteina dopiero po południu byliśmy przy aucie. Gesäuse nas zauroczyło. Dzikie bezludne góry, z potężnymi ścianami, niespotykanymi u nas formacjami skalnymi i piękną wówczas pogodą. I to wszystko podczas  pierwszego wyjazdu w Alpy. 

                Grupa Hochtora od północy.

 

Minęło 27 lat i postanowiłem tu wrócić. Tym razem z „Komandosem” czyli Robertem Smolikiem. Dawniej, a pewno i dzisiaj,  najlepszym w Klubie  znawcą Tatr, byłym skarbnikiem Klubu i współredaktorem „Asekuranta”.

 

Jest niedziela 11 września. Wyjeżdżamy o 18, by po 7 godzinach układać się do snu w hoteliku w Piekarach Śląskich. Następnego dnia góry witają nas piękną pogodą, a my stawiamy namiot na campingu w dolinie szumiącej obok rzeki Enns, u stóp wiszącej nad nami północnej ściany Planspitze. Zadzieramy do góry głowy, bo jesteśmy na wysokości zaledwie 570 m n.p.m., a szczyt ma 2117 m n.p.m.. Zatem różnica wysokości wynosi aż 1550 m. To jest dokładnie tak, jak byśmy stojąc przy schronisku nad Morskim Okiem patrzyli na Mięguszowiecki Szczyt, ale Mięguszowiecki byłby wyższy o 500 m (w obu przypadkach odległość pozioma jest taka sama i wynosi 1,8 km). 

Próbuję zasnąć, ale nic z tego. Gdy już, już zasypiałem nadjechał hałaśliwy pociąg, bo zaraz za rzeką jakieś 200 m stąd znajduje się  linia kolejowa  Lichtenstein -  Innsbruck  - Amstetten. Potem były kolejne pociągi przejeżdżające rytmicznie do samego rana. Jak widać transport kolejowy w Austrii ma się dobrze. Noc miałem ciężką i postanowiłem, że na kolejną przeniesiemy się gdzie indziej. Robert słyszał tylko jeden pociąg. Takiemu to pozazdrościć. W sumie, poza pociągami pole kampingowe jest ekstra, bo: położenie, widoki, możliwość kupna map i przewodników, ciepła woda, znośna cena (10 € /osobę), itp.  Spod samych namiotów jest dobra ścieżka pod rozległą ścianę Planspitze, to jedyne  930 m podejścia !, a potem już tylko 600 m wspinania. My jednak przyjechaliśmy pobyć w górach, bez ambicji wspinaczkowych.  

Gesäuse to niewielkie ale piękne pasmo Alp Wschodnich, a dokładniej Alp Ennstalskich, odległe od Wiednia nieco ponad 200 km.  Głębokie doliny rzeczne dzielą je na trzy grupy: Buchsteingruppe po orograficznie lewej stronie rzeki Enns oraz Reichensteingruppe i Hochtorgruppe po stronie prawej. Ta ostatnia robi największe wrażenie i właśnie tam się udaliśmy na pierwszy rekonesans. Podeszliśmy do schroniska Haindlkarhütte, wspaniale położonego pod północnymi ścianami muru skalnego o szerokości blisko 10 km. Po nieprzespanej nocy szło mi się ciężko, ale Robert cierpliwie znosił moje tempo.

Ściany mają od 400 do 700 m wysokości, ale niektóre drogi wspinaczkowe biegnące w skos pokonują dystans 800-1000 m. W środku znajduje się najwyższy wierzchołek masywu o nazwie Hochtor, liczący 2369 m.  Trudności dróg wahają się od III do X, a najpopularniejsze wrysowane są na poniższym zdjęciu.

 

Najtrudniejsza droga Anima Mundi  wyceniona na 8a (E8 w skali brytyjskiej) biegnie ścianą Dachl  widoczną w tle nad przełęczą. 

 

 

Na całej wielokilometrowej szerokości mur skalny forsuje tylko jedna via-ferrata i jedna ścieżka wspinaczkowa Peternpfad o trudnościach I-II. Na tarasie przed schroniskiem zjadamy Fritattensuppe za 3,5 € i po sesji zdjęciowej udajemy się na zachód przez przełęcz do doliny rzeki Johnsbach, a potem do miejscowości o tej nazwie. Śpimy tym razem wspaniale w  pensjonacie, za 22 euro ze śniadaniem. 

Do schroniska Heßhütte docieramy przed południem. Robert pobiegł „widokowym szlakiem” (niem. Panoramaweg) na pobliski Hochzinӧdl (2191 m), ja wybrałem popołudniową drzemkę. Tam zaprzyjaźnił się ze znacznie starszą od siebie sympatyczną Austriaczką, z którą razem zszedł. 

Na Hochtor startujemy o świcie. Postanowiliśmy wejść znakowaną ścieżką wspinaczkową o trudnościach I-II, północną granią poprzez Roßkuppe i Dachl.  

Takie drogi to ciekawa propozycja dla doświadczonych turystów wysokogórskich lub relaksowych wspinaczy. Szlak jest dyskretnie znakowany czerwonymi plamkami na skale, czasem uzupełniony kopczykami. Fragmentami jest to ścieżynka, kiedy indziej przejście lawiruje wśród skał. Generalnie nie ma tu jakichkolwiek ubezpieczeń, żadnego żelastwa. Takich dróg jest tu kilka.  Na niektórych przez cały dzień można nikogo nie spotkać. W dobrych warunkach pogodowych ich przejście nie wymaga asekurowania się, ale zabranie do plecaka krótkiej liny i kilku kości może w trudniejszej sytuacji być pomocne. Naszą drogą tego dnia na Hochtora wchodził jeszcze jeden solista i jeden dwuosobowy zespół, który asekurował się na trudniejszych fragmentach. 

Zakładamy kaski i startujemy. Szło się ciekawie. Najpierw  kilka dwójkowych ścianek, poprzetykanych jedynkowym terenem omijającym szczyt Roßkuppe. Potem krawędzią gigantycznej połogiej płyty wyprowadzającej na Dachl. W litym wapieniu płyty wykształciły się dziesiątki równoległych żłobków. To wspaniałe formacje krasowe, typowe dla tych wapiennych gór.  

Dalej łatwą ścieżką po piargach pod północną ścianę Hochtora, skąd lawirując półkami i ściankami do góry. Tu skała już nie była tak przyjemna jak dotąd, bo pokryta mokrymi porostami i glonami, lepka i trochę śliska w dotyku. Niektóre z nich były jasno niebieskiego koloru, jakich dotąd nigdzie nie widziałem. 

 

Drogę przeszliśmy bez asekuracji z wyjątkiem kilkumetrowej wypychającej mokrej półki, gdzie tak na wszelki wypadek, wyjęliśmy linę z plecaka.  Po ok. 150 – 200 m wchodzimy na szczyt. Trochę wieje, momentami czepia się szczytu uparta chmurka, ale pogoda wytrzymała. Niespiesznie schodzimy, robiąc dłuższą przerwę na obserwowanie życia rodziny świstaczej.  

W schronisku zamawiamy Bergsteigeressen czyli „posiłek wspinacza”, który jest zwykle nieco tańszy ale smaczny i wystarczający; nasz kosztował 8 €. Ponieważ towar do schroniska jest dostarczany raz w miesiącu helikopterem, nie ma tu nigdzie koszy na śmiecie (jest za to informacja, że należy je znieść na dół). Ze względu na oszczędzanie wody, a może również środowiska, nie ma też prysznica. Co do helikoptera, to po południu przyleciał i wysadził turystkę – podobno zadzwoniła po niego bo nie umiała zejść !  

Na Reichensteingruppe przeznaczyliśmy ostatni dzień naszego pobytu. Do schroniska Klinke za 7 euro dojeżdżamy samochodem na wysokość 1486 m n.p.m., taką samą jak Hala Gąsienicowa. Na ogromnym parkingu 100 osobowego schroniska stały tylko 2 samochody, a w obszernej sali jadalnianej cicho i pusto. Czegoś takiego w Tatrach nawet w listopadzie nie uświadczysz. Za nocleg w Lagerzimmer Robert zapłacił 22 €, ja 12 € ponieważ jestem członkiem ӦAV. Od rana padało. Jako jedyni tego dnia wybraliśmy się na  wycieczkę w góry, wierząc w prognozowaną poprawę pogody w drugiej połowie dnia. We mgle i silnym wietrze weszliśmy kolejno na Kalbling (2196m), Sparafeld (2247m) i Riffel (2106m). Na każdym były krzyże, więc wiedzieliśmy że to już szczyt. Wertując wpisy do książek szczytowych nie znaleźliśmy żadnego wpisu z Polski !, a jedna z nich obejmowała aż trzyletni okres. 

Schodzimy. Mijamy zdziwione naszą obecnością kozice. Pogoda jednak się nie poprawiła, tyle że przestało padać. W głębokiej nyży pod południową ścianą Kalblingu, skąd zaczynają się liczne na tej ścianie drogi, zamocowano piękną ławeczkę. Z racji położenia jest zawsze sucha, więc skwapliwie skorzystaliśmy z niej chroniąc się przed wiatrem. Nad głową dyndały klamerki do bielizny na rozciągniętych tu linkach. Robert skwapliwie skorzystał z tego udogodnienia susząc mokrą czapkę.  

W schronisku dostajemy na obiad świetnie upieczoną ogromną pieczeń wieprzową za 9,90 €. Następnego dnia o świcie ruszamy w drogę powrotną do domu,  do ktorego docieramy późnym wieczorem. 

Polecamy Gesäuse, szczególnie w drugiej połowie lata gdy trafiają się dłuższe okresy stabilnej dobrej pogody. Od południowej granicy Polski to 7 godzin jazdy. Przygodę z Gesäuse warto rozpocząć od schroniska Klinke, bo nie trzeba targać plecaka, a jest to świetny rejon na rozwspinanie.  Podejście pod 220 m ścianę Kalblingu zajmie 1-1,5 godz., a zejścia są łatwymi ścieżkami. Wybór dróg jest urozmaicony – od trójek po ósemki. Dla każdego coś miłego. Jest też kilka ścieżek turystycznych. A jeszcze do tego możliwość zjedzenia wieczorem wspaniałej pieczeni ! Z kolei masyw Hochtora (Hochtorgruppe) oferuje na północnych ścianach wspaniałe drogi dla koneserów, pragnących przeżyć prawdziwą przygodę. Dojścia są dłuższe, często poprzedzone stromym „przedścianiem”  (niem. Vorbauem”) wymagającym ostrożnego poruszania się, a zejścia długie i czasem trudne orientacyjnie. Trzeba wychodzić przed świtem. Mimo tatrzańskich wysokości są to już góry przez duże G.  Ale i w  tej grupie można znaleźć drogi „dla ludzi”. Na przykład południowe i wschodnie zbocza Hochtora oferują drogi o trudnościach III-V, z zejściem ze szczytu do schroniska Heßhütte łatwą via-ferratą Josefine. Z Johnsbach można z kolei podejść pod  południowe ściany Festkogela lub Kleine Ӧdsteina.

 

Jurek Pepol