Lekko nie było…

… i nie mówię  tu wcale o naszej heroicznej walce o każdy metr ściany bo to nam wchodziło całkiem nieźle. Zorganizowanie tego wyjazdu było największą trudnością jaka nas spotkała i chwilami nie pozwalała wierzyć w powodzenie całego przedsięwzięcia zwanego „Tatry gdziekolwiek”. Pierwotnie celem była Słowacja ze względu na większą liczbę ścian o wystawie południowej. Był tylko jeden szkopuł – ja nie byłem zaszczepiony. Ten problem oczywiście dość szybko rozwiązaliśmy bo bagażniki obecnych samochodów są dość obszerne i wygodne więc czemu by z nich nie skorzystać. Tak miało być ale w dzień wyjazdu okazało się, że w naszej 5 nadal można „awaryjnie” spać na podłodze. Rezerwacji na podłogę zrobić nie można ale na miejscu tego przywileju nie odmawiają. Cud o jakim nie śniliśmy w dobie pandemii. Jedyne normalne schronisko i to jeszcze w dolinie, która oferowała Zamarłą Turnię. Szybka korekta planów i jedziemy w nasze góry a ewentualna sroga pokuta odchodzi w zapomnienie.

 

Jeśli myślicie, że to były jedyne trudności, które musieliśmy pokonać to nic z tych rzeczy. Przede wszystkim ustalenie kto jedzie było niezłą zabawą. Każdy niby chciał pojechać ale każdy w tym roku przeżywał swoje problemy a to zdrowotne, osobiste, zawodowe albo pogoda niepewna albo forma daleka od oczekiwań. Na ten wyjazd mogłoby pojechać około tuzina osób gdyby wszyscy odpowiedzieli – tak, rzucam wszystko, jadę. Byłby to prawdopodobnie nasz pierwszy obóz klubowy po zapowiedziach nowego – starego zarządu.

No ale wyszło jak zwykle i pojechaliśmy w mniejszym gronie czyli ja (zwany czasem Laosem) i Łukasz (zwany permanentnie Chomikiem). 

Plan zakładał, że będziemy działać jak Birkenmajer czyli po nieprzespanej nocy, prosto z auta robimy długie podejście i wbijamy się w ścianę. Dalszej części wydarzeń nie zamierzaliśmy powtarzać. Po drodze a w zasadzie na jej końcu – w Kościelisku zabraliśmy jeszcze jednego towarzysza niedoli – Piotrka (KW Zakopane). Piotrek to mój kolega z czasów studenckich wyjazdów do Anglii, który niedawno stwierdził: „czemu by się nie zacząć wspinać skoro codziennie rano muszę patrzeć na te góry”. 

 Po tym przydługim wstępie teleportujmy się od razu pod ścianę. Udało nam się pod nią być przed południem po drodze zostawiając ciężkie wory w schronisku. Na pierwszy ogień poszli Lewi Wrześniacy o niewygórowanych trudnościach. Droga na pierwszy dzień idealna na rozgrzewkę – ewidentny przebieg, ładne wspinanie głównie w zacięciach ale bez większej historii. Po skończonej drodze mieliśmy sporo problemów z odnalezieniem linii zjazdów. Ja z poprzedniej wizyty na Zamarłej pamiętałem o linii zjazdów środkiem ściany. Okazało się finalnie, że tej już nie ma, a są nowe dwie. Po lewej stronie od naszej drogi i w okolicach drogi Klasycznej. W końcu zdecydowaliśmy się na zjazdy lewą stroną ściany, drugiej linii tego dnia nie odnaleźliśmy. 


Do schroniska doszliśmy już po zmroku i zaczęliśmy nową walkę tym razem o miejsce do spania. Nie było problemu z rezerwacją podłogi (oficjalnie tylko w jadalni). Problemem było znalezienie jakiejkolwiek przestrzeni na położenie karimaty. W jadalni do późnych godzin nocnych trwała impreza (przecież to sobota) a pozostałe miejsca na korytarzach, suszarni, schodach a nawet w ubikacji – full booked. Ta noc nie była dużo lepsza niż poprzednia spędzona w aucie. Szczególnie nie przyjemnie jest się budzić jak ktoś próbuje usilnie rozdeptać Ci głowę.

Niedziela przywitała nas piękną pogodą, idealną na zrobienie czegoś równie ładnego. Tego dnia wybraliśmy się na drogę Festiwal Granitu. Mogłoby się wydawać, że na zamarłej nie można się zgubić i pomylić przebiegu drogi a jednak. Mi się udało i sugerując się widocznym przede mną stanowiskiem zszedłem z linii drogi. Późniejsze próby korekty skończyły się zapychem i koniecznością powrotu do stanowiska likwidując z niemałym trudem przeloty. Postanowiliśmy opuścić się jeszcze kilkanaście metrów do miejsca, w którym nasza droga odbijała w lewo. Straciliśmy przez to sporo czasu ale zyskaliśmy kolejne doświadczenie i naukę na przyszłość. Nie wszystko złoto co się świeci, więc nie zawsze trzeba ślepo podążać do świecącego łańcucha.

Gdy już wróciliśmy na właściwe tory czekała nas nie lada gratka w postaci pięknego wspinania. Najpierw bardzo estetyczne, długie zacięcie Komarnickich na drugim wyciągu. Poszedłem je na całą długość liny aż do wiszącego stanowiska przed trawersem. Można tam skorzystać przynajmniej z dwóch innych stanów ale te wiszące pod wielkim blokiem skalnym jest idealnym miejscem do startu w trawers i obserwacji prowadzącego. Trawers jest najtrudniejszym i najładniejszym wyciągiem na tej drodze. Przez cały czas piękna lufa pod nogami, która potęguje odczucia ze wspinania. To nie jest ten typ trawersu, który robi się żeby już go mieć za sobą. Naprawdę poruszanie się na nim daje duży pozytywny zastrzyk adrenaliny a widoki są spektakularne. Na końcu trawersu jest nowe stanowisko, które jest również punktem przesiadkowym przy zjazdach prawą stroną ściany. 

 

Powyżej trawersu jest jeszcze jedno zacięcie, które da nam pełną satysfakcję ze wspinania i wcale nie jest spacerkiem. 


Tym razem udało nam się odnaleźć początek zjazdu, którego „nie było” dnia poprzedniego. Jednak i tu nie obyło się bez pomyłki. Zamiast zjechać do stanowiska po trawersie, zjechałem do jakiegoś innego musieliśmy zjeżdżać na 4 długości liny a nie na 3. Trzeba pamiętać również, że zjazd między 1 a 2 przesiadką ma pełne 60m liny i jakaś pomyłka przy zjazdach w najlepszym wypadku wydłuży nasz wycof. My mimo wszystko tego dnia byliśmy dość wcześnie w schronisku bo przed zmrokiem. Dostaliśmy również upgrade noclegu do poddasza z wygodnymi materacami.

W poniedziałek znowu nie odparty zew wspinania przygnał do nas Piotrka z Kościeliska więc było nas w ścianie 3. Rano poszliśmy na drogę Motyki, którą ja już parę lat temu robiłem ale Łukasz i Piotrek nie, a jest to absolutne must have. Udało mi się ich namówić na zrobienie dołu wariantem czyli ominięcie dolnego zacięcia idąc na wprost płytą. Obie wersję są bardzo ładne i zasługują na swoje wyceny V. 


Warto zrobić jedne i drugie. Robiąc wariant po płycie łączy się w zasadzie dwa wyciągi klasycznego przebiegu w jeden. Później mamy jeden wyciąg odbijający w lewo pod kolejne zacięcie wyprowadzające w łatwy teren podszczytowy. Droga padła w czasie przewodnikowym więc po zjazdach postanawiamy zrobić kolejną tego dnia. Wybór padł na Klasyczną.


Pierwszy i drugi wyciąg Klasycznej nie przedstawia żadnych wielkich trudności ani urody. Trzeba je po prostu pokonać żeby zacząć prawdziwe wspinanie. Trzeci wyciąg zaczyna się zacięciem a później odbija w lewo eksponowanym trawersem. Trawers nie jest trudny bo posiada sporą ilość dobrych chwytów i stopni a także dobrą asekurację. Może jednak przyprawić o zawrót głowy tych, którzy nie lubią lufy pod nogami i wolą wciskać się w zacięcia oraz kominy. 


Kolejny wyciąg to główne trudności Klasycznej. Najpierw wspinamy się zacięciem na wprost, które wyprowadza nas do górnego trawersu przez odstrzelony blok skalny. Za nim znajduje się crux drogi czyli poderwany kominek z dobrą asekuracją ale trochę wilgotny mimo kilku dni dobrej pogody. Przejście pada czysto ale na limesie więc jego nowa wycena VI- jest zgodna z prawdą. Powyżej kominka już łatwy teren łączący się z ostatnim wyciągiem Festiwalu Granitu. Znanym już z dnia poprzedniego zacięciem docieramy na wierzchołek Zamarłej Turni. Historyczna droga padła naszym łupem a uśmiechy nie schodzą z naszych twarzy. 

Robi się jednak późno więc na podziwianie widoków nie mamy zbyt wiele czasu. Trzeba zjeżdżać nim zapadnie zmrok. Zmrok zapadł jednak szybciej niż nam się wydawało albo my po prostu jesteśmy wolniejsi niż myśleliśmy. Ja z Łukaszem zjazdy przy czołówkach mamy wpisane w nasze DNA ale dla Piotrka był to pierwszy raz. Oczywiście nie obyło się bez przygód jak to po ciemku. Najpierw zaklinowaliśmy linę ponad sobą w jakiejś rysie i tylko siłą 6 rąk po długich bojach udało nam się przeciągnąć ją na dół. Na kolejnym zjeździe również przygoda i wspinanie się z autoasekuracją po zawinięty koniec liny gdzieś na kamieniu 10 m wyżej.  Całe szczęście nie było po drodze żadnej przewieszki bo pochłonęłoby nam to dużo więcej czasu i energii. Ostatni zjazd był już bez przygód na dno Dolinki Pustej do zdeponowanych pod ścianą plecaków. 

Czwarty dzień wspinaczkowy stał pod znakiem zapytania ze względu na niepewną prognozę pogody. Rano jednak mgły szybko opadły a nasza energia poszła do góry i ruszyliśmy znowu w ścianę. Wybór padł na Lewą Pilchówkę, która była wisienką na torcie naszego wyjazdu. Droga oferuje głownie wspinanie w płytach i w zasadzie nie ma brzydkich fragmentów. Każdy wyciąg jest ciekawy i godny polecenia. Najtrudniejszy technicznie jest zdecydowanie drugi wyciąg, na którym trzeba dodatkowo mądrze prowadzić obie żyły żeby uniknąć przesztywnienia liny. Najbardziej estetyczny jest wciąg ostatni, który prowadzi skośnym pęknięciem w płycie do samej grani. 


Na górze czekała nas jeszcze jedna niespodzianka na sam koniec wyjazdu. Obaj zobaczyliśmy pierwszy raz w życiu Widmo Brockenu czy też mamidło górskie. Piękne zjawisko optyczne z ciekawą legendą. Góry w dalszym ciągu potrafią nas miło zaskakiwać.


Na Lewej Pilchówce warto wspomnieć o jeszcze jednym wydarzeniu. Na pierwszym stanowisku, w ścianie siedziały dwa haki połączone pętlą. Jeden z nich wyjąłem bez problemu palcami ze ściany. Pamiętajcie o ograniczonym zaufaniu dla wszystkiego co spotkacie na drodze i przede wszystkim sprawdzajcie zastaną asekurację przed podjęciem decyzji o powierzeniu jej zdrowia a może życia.

 

Tego dnia nie mieliśmy już w planach kolejnych dróg a wydarzenia na ostatniej wskazywały ewidentnie kierunek dom. Tak też uczyniliśmy i wróciliśmy żeby Wam to opowiedzieć.

 

 

Andrzej Osmolik