Zimowe Tatry

    „Aniu, co robisz w długi weekend? Może Tatry? Jutro start i do niedzieli”. Dwa razy proponować nie trzeba! A po chwili: „Biwak, namiot i Grań Tatr Zachodnich”. Lekkie zawahanie, ale jak nie teraz i nie z nimi, to wcale! Siedmioosobowa ekipa w składzie Darek Gierszewski, Marcin Kaszubowski, Kasia Zarzycka, Ewelina i Artur Ciesińscy, Łukasz Chomicki oraz ja ruszyliśmy w góry! Z małymi przygodami po drodze ok 6 rano zaparkowaliśmy przed Doliną Chochołowską. Szybka drzemka, przepakowanie plecaków i w górę! A raczej prosto przed siebie do schroniska na śniadanie.

 

      I po drodze moja przygoda przez chwilę stanęła pod znakiem zapytania po przepięknym poślizgu, w wyniku którego chyba tylko cudem nie złamałam ręki ;) Szlakiem przez Grzesia, Rakoń w kierunku Wołowca dreptaliśmy krok za krokiem, nie mając ściśle zaplanowanych etapów, noclegów, kierując się raczej warunkami pogodowymi oraz możliwościami fizycznymi całej ekipy. I tu może warto dodać, że nie była to pierwsza próba przejścia Grani przez członków naszego Klubu, mieliśmy nadzieję, że tym razem dojdziemy do końca, a przynajmniej jak najdalej! Do tej pory zazwyczaj aura nikomu nie sprzyjała. Czoło grupy to głównie Artur i Chomik, każdy z nas stara się iść jak najdzielniej jednocześnie pilnując siebie nawzajem, o to przecież chodzi w zespole! Grześ – jesteśmy, wieje, chłodniej niż w lesie, nie ma słońca, idziemy dalej. Między Grzesiem a Rakoniem pogoda się pogarsza, czas ucieka, raczej nie zdobędziemy dziś Wołowca. Wieje coraz mocniej, pojawia się śnieg, trochę pada, trochę wiatr smaga w nas tym, który już leży, niewiele widać. Mam wrażenie, że mimo ciężkiego plecaka wiatr jest w stanie mną targać. Nie wiem jak inni, ja zaczynam się nieco stresować. Podobną pogodę w górach zimą już przetrwałam, dam radę, jest mi ciepło. Nie musiałam jednak wtedy szukać bezpiecznego miejsca na namiot przy zerowej widoczności i takim wietrze! Mijamy Rakoń idąc ku Przełęczy pod Wołowcem. To już tu? Gdzie szlak? Gdzie iść? Może jednak wcześniej? Nie, jednak dalej. Widać jakiś znak! Część widzi, część nie, część idzie sprawdzić, jest! Trzeba się rozbić, za mniej niż godzinę zmrok.

 

Jest znak, ale gdzie szlak? Nawis śnieżny, strome zbocze, może jednak na słowacką stronę? Ale stamtąd wieje! Sprawdźmy, co za nawisem i...nagle Marcin znika! Śnieg się zapadł, zjechał! Na szczęście nawis nie okazał się mocno zdradziecki, po chwili Marcin zaprasza na swoją stronę zbocza, mniej wieje, trochę lepsza widoczność, stromo, ale trzeba gdzieś się schować, nie ma nic lepszego. Udaje mi się dostać do telefonu, mapa, prawie jesteśmy na zielonym szlaku z Wołowca do Doliny Chochołowskiej, może coś się tu znajdzie dla nas. Artur i Marcin schodzą przodem, reszta sporo z tyłu i nagle Marcin znowu jedzie! Uff, zatrzymał się, nie skosił Artura, zrobiło się „gorąco” przez chwilę. Nie jest tak łatwo, każda z nas stara się jak może, mimo różnych przeciwności, panowie sporo lepiej, nie można im ująć opiekuńczości – swoją drogą DZIĘKI! Udało się, wypłaszczenie! Wejdą 3 namioty! Zostajemy! Z góry słychać ludzi, sprawdzają, czy u nas OK,  niżej inny zespól też chce się gdzieś rozstawić. Szybka akcja, pierwszy namiot stoi, zmarznięte osoby do śpiworów i do niego, reszta rozstawia dalej.

 

 

       Udało się! Ulokowani w namiotach szykujemy się do nocy, jemy, jest też nalewka;) W naszym jest trochę ciasno, jakoś damy radę, Chomik, Darek i ja. W śpiworze ciepło, podobno chrapali, podobno wiało – nie wiem, dawno tak dobrze nie spałam!

 

      Poranek, trzeba wyjść na ten mróz! Zapowiada się słoneczny, przyjemny dzień! Śniadanie, zbieramy obóz, trzeba iść dalej. Czy na pewno? Kasia i Marcin wspominają, że może jednak zejdą do schroniska.

 

        Iść z nimi, nie iść? Wracam. To, co przeszłam chyba mi wystarczy jak na pierwszy raz zimą w górach w namiocie. Podchodzimy na przełęcz, kilka fotek, żegnamy się, Darek, Łukasz, Artur i Ewelina na Wołowiec, my w stronę Grzesia.

 

 

Rzucone „Do zobaczenia w Ornaku!” sprawia, że schodzimy do schroniska w Dolinie Chochołowskiej, dalej pokonując ją zostawiamy niepotrzebne rzeczy w aucie, a następnie poprzez Dolinę Kościeliską lądujemy w schronisku na  Hali Ornak. Swoją drogą fundujemy sobie niezłą trasę pieszą, którą przeklinamy, ale cóż, idziemy! A najgorszy jest chyba ten „kilometr” asfaltem (dla wtajemniczonych :P). Tym sposobem nasza wyprawa podzieliła się na dwie równorzędnie toczące się historie. Nie wiemy co z nimi, nie ma zasięgu. Mamy nadzieję, że są cali i zdrowi, że znaleźli miejsce na obóz, ciekawe gdzie doszli?
 Rano wstajemy w różnej kondycji, co tu robić, może pójdziemy do góry? Gdziekolwiek wyżej, byle poszukać zasięgu i kontaktu z resztą. Tym sposobem wchodzimy na Ornak, jest fajny, słoneczny dzień, idealny na wędrówkę. Jest pięknie! (choć nieco boleśnie, trochę dostaliśmy „w kość” poprzedniego dnia).

 

 

Przypuszczamy, że będą schodzić przez Ornak, fajnie byłoby ich spotkać na szczycie, choć wiemy, że dla nich to za wcześnie. Łapiemy zasięg, wymiana wiadomości, będą schodzić do nas, planują ok 17 być w schronisku. Spóźnili się prawie 2 godziny, które nam dłużyły się niemiłosiernie tak siedząc z nosami w oknach i wypatrując 4 „czołówek”. Marcin postanowił wyjść kawałek w kierunku szlaku i szczęśliwie udało się mu ich niebawem spotkać. Szczerze stwierdzamy, cóż za radość ich widzieć! Wieczór spędziliśmy bardzo przyjemnie i wesoło, głównie na wymianie wrażeń przy pozostałych nalewkach :)Rano pakowanie, śniadanie i spacer Doliną Kościeliską do samochodów, by jak najsprawniej wrócić do Olsztyna.

 

 Anna Pawłowska