Kazbek Gruzja 2022.

 

Zacznijmy od początku. Tylko kiedy on właściwie nastąpił? Pomysł wyjazdu do Gruzji dotarł do mnie chyba wczesną wiosną, Ewelina i Artur postanowili zabrać Adama i mnie na wyjazd, który okazał się dość wymagającym wyzwaniem. Celem stało się między innymi wejście na Kazbek, jeden z najwyższych szczytów Kaukazu (5054 m.n.p.m.), który tak naprawdę był pierwszym tak poważnym i wysokim szczytem wśród moich dotychczasowych górskich doświadczeń. Po serii rozmaitych przygotowań, spotkań, treningów 13.08.2022 r. wsiedliśmy do samolotu tym samym rozpoczynając naszą gruzińską przygodę! 

         Przylot do Kutaisi i podróż do miejsca zakwaterowania już okazały się ciekawym przeżyciem, zadbał o to nasz kierowca częstując nas czaczą (gruzińska wódka z winogron) i oferując jedynie jabłko na złagodzenie tego ognistego smaku. Zapewne nieco złagodziło to stres o nasze bagaże jadące na dachu, przywiązane jedynie marną tasiemką do bagażnika. 

        Kolejny dzień to głównie organizacja wyprawy na miejscu i przelotne zwiedzanie Kutaisi zakończone kolacją z tradycyjnymi gruzińskimi potrawami, winem i oczywiście czaczą! Po pełnej emocji przejażdżce w typowo gruzińskim stylu prowadzenia auta (atrakcja sama w sobie!) w poniedziałkowe popołudnie znaleźliśmy się w Stepancmindzie, miasteczku, nad którym góruje Kazbek, z którego po przepakowaniu się i pozostawieniu w depozycie zbędnych rzeczy ruszyliśmy ok 17.00 w górę. Celem na dziś było dojście do Cminda Sameba, cerkwi położonej na wysokości 2170 m.n.p.m., charakterystycznie usytuowanej pośród gór z przepięknym widokiem na Kazbek. Tam spędziliśmy pierwszą noc biwakując na łące nieopodal cerkwi. Biwakowanie zarówno tu, jak i w kolejnych miejscach wiązało się z wnoszeniem ciężkich plecaków na górę, nie skorzystaliśmy z opcji wynajęcia koni do transportu rzeczy. Trudy dźwigania wynagradzały widoki i noclegi w najlepszych naturalnych „hotelach” napotkanych po drodze. 

 

        Kolejny poranek rozpoczęliśmy ok 7.00, jednak nieco grzebiąc się wyszliśmy dopiero ok 10.00. Plany były dwa. Pierwszy dopuszczał możliwość dojścia od razu do stacji meteo (3600 m.n.p.m.), drugi zakładał nocleg pośredni przy schronisku Alti Hut (3100 m.n.p.m.). Wygrała druga opcja, pokonywanie przewyższeń z takim ciężarem na plecach okazało się dość wymagające, dodatkowo taki nocleg był zalecany w celu osiągnięcia lepszej aklimatyzacji. Szlak nie był trudny technicznie, przyjemny widokowo, dość krótki (na szczęście!). Tym sposobem spędziliśmy drugą noc w górach, kusząc się nawet na wypicie 2 piw na 4 osoby w ramach celebrowania uroków otaczającego nas miejsca. Tak, piwo było drogie w schronisku ;) Dodam, że towarzysząca nam obok ekipa Rosjan zdecydowanie lepiej bawiła się tego wieczoru, patrząc na ilość pozostawionych przez nich butelek po winie i nie tylko:) W obu miejscach mieliśmy dostęp do wody ze źródełek, jest to dość istotna informacja, gdyż wejście na takie wysokości wymaga pewnej dyscypliny nawadniania się i staraliśmy się pilnować siebie nawzajem, aby wypijać odpowiednie ilości wody w ciągu dnia. 

        Środa zaczęła się o 6.30, po krótkiej trasie dość łatwym szlakiem doszliśmy do pierwszego lodowca. Wiele osób pokonuje go nawet bez raków, bez wiązania liną, jednak w pierwszej części jest dość stromy, postanowiliśmy założyć raki, by zaoszczędzić sobie wysiłku i niebezpieczeństwa poślizgnięcia się z ciężkim plecakiem na plecach. Lodowiec poprzetykany był szczelinami, płynącymi rzeczkami, jednak wskazówki dojścia wyczytane na stronach projektu BEZPIECZNY KAZBEK okazały się dość przydatne. Bez istotnych trudności weszliśmy na szlak prowadzący bezpośrednio do Bethlemi Hut, starej stacji meteorologicznej (3600 m.n.p.m.) pełniącej teraz rolę schroniska i bazy wypadowej do wejścia na Kazbek. W tym miejscu w szczycie sezonu stacjonuje baza ratowników górskich, wspomniany projekt BEZPIECZNY KAZBEK. Ich obecność oraz fakt, że są polskimi ratownikami podniosło znacznie moje poczucie bezpieczeństwa podczas całej wyprawy. Po zameldowaniu się i uiszczeniu odpowiedniej opłaty mogliśmy zabrać się za rozbicie naszego małego obozu. Namioty rozstawiamy w przygotowanych miejscach otoczonych murkami z kamieni, jest dość równo, choć kamieniście, trochę „marsjański” krajobraz dominuje w stacji. Namiotów jest sporo, baza tętni życiem. Zdobywanie wysokości nawet tak małymi etapami wiąże się z ogromnym wysiłkiem. Dźwiganie plecaków, rosnąca wysokość, wszechobecne słońce (tak, „warun” mieliśmy idealny cały czas!) dają się we znaki naszym organizmom. Niby czuję się dobrze, jednak wyjście po wodę lub za potrzebą wiąże się z większym zmęczeniem, niż na dole ;). 

       Czwartek to dzień aklimatyzacji. Wstajemy po wyspaniu się, nie mamy potrzeby wczesnej pobudki, choć i tak budzimy się po 7.00. Na wyjście aklimatyzacyjne wybieramy przejście fragmentu szlaku, którym potem będziemy szli na szczyt. To była dobra decyzja, szlak nie jest łatwy ani oznakowany, choć można spotkać kopczyki znakujące przejście. Biegnie piargami i lodowcem połączonym z błotem i osuniętymi fragmentami otaczających ścian. Z prawej strony cały czas następują obrywy skalne, latają kamienie, z lewej rozwija się lodowiec ze swoimi szczelinami. Przejście tego fragmentu wzbudza emocje, ale jednocześnie pozwala niejako oswoić się z tym, co będzie nas czekało w nocy w dniu wyjścia na szczyt. Osiągamy wysokość nieco ponad 4100 m., na której spędzamy trochę czasu w celu osiągnięcia aklimatyzacji. Przez chwilę czuję się słabiej, trochę kręci mi się w głowie, jednak po chwili to uczucie znika, pijemy herbatę, przyzwyczajamy się, oglądamy co nas będzie czekać dalej, jesteśmy w miejscu, gdzie podczas ataku szczytowego należy założyć uprząż, raki i związać się liną. Wracamy w towarzystwie ekipy z przewodnikiem, która dopiero co zdobyła szczyt, 4 osoby, jedna źle się czuje, jedna nawet zaliczyła wpadnięcie do szczeliny. Wyciągamy od nich trochę informacji na temat wejścia i lodowca, moje emocje rosną. Po powrocie do obozu podejmujemy decyzję o ataku następnego dnia. 

      Wstajemy ok, północy, mnie udaje się nawet wyspać trochę mimo towarzyszącego strachu i wiatru hałasującego namiotem. Wychodzimy ok 2 w nocy, pocieszające jest to, iż z nami wychodzi spora grupa z przewodnikiem. Idziemy po ciemku śledząc ich trochę, by ułatwić sobie to nocne przejście. Z jednej strony jest lżej, lodowiec jest zwarty, kamienie z bocznych ścian jeszcze nie obrywają się z powodu niższej temperatury. Jednak idziemy nocą, nie widać dobrze szlaku, Artur prowadzi, mamy dobre tempo, szybko dochodzimy do miejsca wejścia na czysty lodowiec. Chwilę odpoczywamy, jemy, pijemy, ubieramy się w uprzęże i raki i wiążemy liną. W kolejności Artur, Ewelina, ja i Adam ruszamy zgodnie ze sztuką poruszania się po lodowcu w górę. Idziemy po ciemku, Artur szuka nam bezpiecznej drogi, w moim odczuciu jest lżej, niż myślałam, że będzie, choć wiem, że to dopiero początek, że w dzień szczeliny się pootwierają i będzie tylko trudniej, dojdzie wysokość i zmęczenie. Idziemy dość sprawnie, zatrzymujemy się chwilę po wschodzie słońca na odpoczynek, jedzenie. Lodowiec jest utkany szczelinami, ale wszystkie udaje się pokonać bez problemów. Wieje wiatr, choć nie jest bardzo zimno. Powiedziałabym, że jest lepiej, niż się spodziewałam, choć w takim miejscu ciężko jest się czegokolwiek spodziewać. Ruszamy po odpoczynku i...kończymy wyprawę. Jesteśmy już lub dopiero na 4500 m.n.p.m. Do szczytu niby niedaleko, widać go, wydaje się osiągalny. Okazuje się jednak, że nie wszyscy jesteśmy w stanie kontynuować wejście, wysokość i zmęczenie daje się we znaki. Po rozmowie podejmujemy próbę wejścia, którą jednak szybko kończymy. Dla dobra i bezpieczeństwa wszystkich zawracamy. Zostało niewiele i wiele jednocześnie. Nieco ponad 500 m. przewyższenia, które przy tej wysokości jest ogromnym wysiłkiem, do tego czekało nas bardzo strome podejście na szczyt. Schodzimy i już. Powrót wcale nie jest łatwiejszy. Wymaga skupienia, koncentracji, czujności. Po powrocie do bazy większość z nas idzie spać, ja nie mogę. Po południu spotykamy się na wspólnym posiłku, pijemy wniesioną czaczę i podejmujemy decyzję o jutrzejszym zejściu na dół do Stepancmindy. 

 

      Mamy niedosyt, owszem. Ale też satysfakcję z tego, co udało się zrobić. Może kiedyś…? Schodzimy w ciągu jednego dnia, nie ma potrzeby rozbijania dodatkowych obozów. Wysypiamy się w łóżkach na kwaterze w Stepancmindzie i rano ruszamy na trekking Doliną Truso. Początkowo nudnawy szlak zmienia się w dolinę niczym z Dzikiego Zachodu, utkaną opuszczonymi wioskami, wzdłuż rzeki, z siarkowym jeziorkiem, wypasem bydła pilnowanym przez tutejszych kowbojów na koniach :) Kawiarnie zbite z desek prowadzone przez lokalnych mieszkańców (nasz sanepid miałby co robić). Dochodzimy do posterunku granicznego, dalej nie można przejść, niby jeszcze Gruzja, ale teren sporny z Rosją, nie puszczają dalej. Wracamy. 

 

      Popołudnie planujemy na pakowanie, jedzenie chinkali itp. i niestety prawie wszyscy z nas po powrocie chorują. Zatrucie pokarmowe lub cokolwiek to było innego zredukowało nasze plany na kolejne dni. Zostajemy dodatkową noc w naszym pensjonacie próbując dojść do zdrowia, kolejnego dnia jeszcze osłabieni ruszamy z plecakami na trekking doliną Juty. Jeszcze osłabieni nie mamy super tempa, zamierzamy biwakować przy kolorowych jeziorkach Abudelauri, jednak żeby się tam dostać, musimy wejść na przełęcz Chaukhi na ok 3400 m.n.p.m. i zejść dość stromym szlakiem na dół. Dolina ta zwana jest gruzińskimi Dolomitami i faktycznie, jest tam spora formacja skalna przypominająca ten włoski krajobraz. Do jezior docieramy dość późno, rozbijamy się tuż przed zmrokiem, z Eweliną spędzamy chwilę wieczorem podziwiając gwiazdy w towarzystwie gór i idziemy spać. 

      Wstajemy ok 6.00 musimy zdążyć wrócić tą samą drogą, mamy umówionego kierowcę na 16.00, który ma nas zabrać do Tbilisi. Dojeżdżamy tam wieczorem, mamy nocleg w „uroczej” suterenie w centrum miasta, raczymy się winem kończąc górską część naszej wyprawy. Tym samym minęło 1,5 tygodnia pobytu w Gruzji! Szybko! Kolejny dzień to zwiedzanie Tbilisi, kąpiel w łaźni siarkowej (ojej, jak śmierdziało!) i wieczorne wino na wzgórzach Tbilisi z panoramą na nocne miasto. Piątek poświęcamy na małą wycieczkę po regionie Kachetii, kupujemy domowe wino, czaczę, churchele, zaliczamy wizytę w najstarszej gruzińskiej winiarni. Dzień mija szybko, jednocześnie mamy już świadomość powrotu do domu. Jemy dobrą kolację w gruzińskiej restauracji przy okazji przechadzając się po nocnym Tbilisi. W sobotę zdążamy jeszcze przejść się po mieście kupując prezenty i pamiątki, ok, 15.30 ruszamy z Tbilisi autobusem na lotnisko w Kutaisi tym samym kończąc naszą GRUZIŃSKĄ PRZYGODĘ.

Anna Pawłowska