Tatry z Chomikiem


    Wszystko zaczęło się w niedzielę o piątej rano, kiedy Łukasz Chomicki przyjechał po roztańczonych weselników – mnie i Marcina Mierczaka. Nie było łatwo, ponieważ musieliśmy przecież jeszcze zatańczyć ostatniego poloneza na asfalcie. Wtedy już wiedziałam, że na moich chłopaków zawsze mogę  liczyć.



    Reszta niedzieli jednak nie była już tak przyjemna. Spakowanie plecaka mogę spokojnie wycenić na 7+, nie wspominając już wyprawy życia po prowiant do Biedronki. W końcu wybiła magiczna godzina 19.30 i tym razem to Marcinex pomachał nam na pożegnanie na olsztyńskim Dworcu Zachodnim. Pociąg szybko zawiózł nas do Stolicy gdzie przesieliśmy się do niesamowicie „wygodnego” Polskiego Busa. Już mało brakowało a Łukasz zostałby przy PKiN żeby nazbierać trochę pokemonów. Na szczęście jakoś udało się go przekonać, że w górach też będzie fajnie :P
    Po 7 godzinach spędzonych w tych jakże komfortowych warunkach dotarliśmy do Zakopanego, następnie busik, Kuźnice i Hala Gąsienicowa. Tym razem wygrała Jaworzynka.  Szybkie przepakowanie plecaków w Murowańcu i ruszyliśmy wyżej. Naszym celem miała być droga Patrzykonta na Zadnim Kościelcu. Niestety tuż przed Przełęczą Karb spotkała nas okropna ulewa i chcąc nie chcąc przemoczeni wróciliśmy do schronu. Po drodze zaklepaliśmy sobie jeszcze noclegi w Betlejemce. Popołudnie i wieczór minęły całkiem przyjemnie, a piwko z imbirem jak zwykle smakowało.



    Mimo nieciekawych prognoz pogody, sprawdzanych na 120 portalach (z których każdy był tym jedynym prawdziwym i nieomylnym), nie chcieliśmy odpuścić i drugiego dnia przypuściliśmy znowu atak na Patrzykonta. Pobudka o czwartej, wyjście chwilę po piątej. Pod ścianą okazało się, że skała mokra i wycieczka nie będzie łatwa. Łukasz na ochotnika zgłosił się na prowadzenie. Pierwsze wyciągi trzeba było robić bardzo ostrożnie, bo w miejscu najlepszych klam stały kałuże :D. Kiedy wydawało się, że prognozy kłamały, w głowach rodziły się pomysły na kolejne drogi, do końca Patrzykonta zostało nam jakieś 20 min to Łukasz użył magicznego słowa „Słońce” i pierdzielnęła taka burza, że o matko i córko!! Trzaski błyskawice, pioruny, ulewa. Nie było wyjścia i trzeba było się ewakuować. Pierwszy zjazd poszedł sprawnie, gorzej było z drugim, a burza i deszcz nie zamierzały odpuszczać. Nasza „kochana”, stumetrowa lina zahaczyła się o kamień i nie chciała współpracować. Wtedy okazało się, że na wyjazd pojechałam ze swoim prywatnym MacGyverem, który przyżywcował, odczepił nieszczęsną linę i jeszcze na niej zjechał. Deszcz i burza nie dawały za wygraną, więc jeżeli pisałam, że dzień wcześniej bardzo zmokliśmy to nie wiem jak opisać to co działo się w czasie tej burzy.


      


    Po dotarciu do Betlejemki szybki prysznic, przebieranka w suche rzeczy, no i właśnie….
    Jak wiadomo już niektórym, jak ja czegoś nie wytworzę na wyjeździe to nie byłoby wyjazdu. Tym razem zaliczyłam bolesny lot z drabiny, a chciałam tylko wysuszyć gatki na stryszku. Pierwszych chwil po upadku nie mogę zaliczyć do tych najprzyjemniejszych w życiu. Mój pupulek, plecy i głowa wyraźnie dawały znać o swojej obecności. Ale pomyślałam -  boli więc żyję! Ja jednak, jak już też wiadomo, robię sobie krzywdę zawsze przy odpowiednich osobach i oprócz tego, że był przy mnie Łukasz to okazało się, że jednym z kursantów jest lekarz, przyszły ortopeda. Najpierw chciał mnie zwieźć na dół, jednak później stwierdził, że pacjent przeżyje, a do leczenia wystarczą widoki za oknem i pewien rozgrzewający trunek w kubeczku. Są też pozytywne aspekty moich działań - poznali nas wszyscy mieszkańcy Betlejemki. Wieczór mimo stłuczeń i bólu minął nam bardzo przyjemnie.



    Trzeciego dnia przez niepewną pogodę oraz obawę, że mogę jednak w uprzęży długo nie wysiedzieć Łukasz zaczął kusić obiadem na Kasprowym Wierchu. Wycieczka ruszyła koło siódmej najpierw na Przełęcz Świnicką. Tam stwierdziliśmy, że wspomniany obiad będzie innym razem i skręciliśmy na Świnicę, a później przez Zawrat do Czarnego Stawu. W drodze powrotnej znowu spotkał nas deszcz, było on jednak mniej obfity niż dnia poprzedniego. Przez nieciekawe prognozy pogody Łukasz zdecydował, że tego dnia kończy naszą wspólną wyprawę. W pożegnaniu Łukasza brała udział już cała Betlejemka i kosztowało nas to znowu kilka soczków imbirowych.


          


    No i zostałam sama, ale tak mi się wydawało tylko przez pierwsze 5 min po wyjściu Łukasza, bo towarzystwo się bardzo zintegrowało. Wieczorem w środę odbyła się też w Betlejemce prelekcja Bogdana Jankowskiego – taternika, alpinisty, łącznościowca na wielu wysokogórskich wyprawach, w tym na Everest z Andrzejem Zawadą. Wspaniały człowiek, profesjonalista, z ogromną pasją do gór.
    Późniejsze moje „wyczyny” górskie można w skrócie nazwać wczasami więc, tu już będzie krótko. Czwartek nieudana wyprawa na Granaty, pół godzinki od szczytu zmył mnie deszcz totalnie i trzeba było wracać na dół. Okazało się jednak, że nie tylko ja jestem poszkodowana, a w zasadzie wszystkie kursowe wyjścia też zostały odwołane, więc wszyscy do wieczora siedzieliśmy a to w Betlejemce, a to dla odmiany w Murowańcu. Dzień i wieczór były rewelacyjne. 


     


    Piątek obudził mnie deszczem, mgłą i brakiem perspektyw na jakieś spektakularne przejście. Ale co może być bardziej spektakularnego od lotu bez asekuracji z drabiny? Wybrałam się więc w miłym towarzystwie, na śniadanko do Murowańca, spakowałam plecak i tym razem drogą do Brzezin zeszłam na dół, stamtąd do Zakopanego i busikiem do Kir, gdzie czekała na mnie nasza Paulina Jankowska, która w tym czasie odbywała wolontariat w TPN. Piątek minął nadzwyczaj leniwie, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. W Paulinowych Storczykach nie trzeba było nic robić, a człowiek był szczęśliwy jak rzadko kiedy.
    W sobotę, przed podróżą, zjadłyśmy pyszne śniadanko przy szumie Kirowej Wody i zrobiłyśmy sobie wycieczkę w stronę Doliny Kościeliskiej. Weszłyśmy na Stoły, gdzie znalazłyśmy idealną miejscówkę na górskie opalanko. Później pakowanie tobołków do auta i powrót do Olsztyna. Olsztyn pożegnał i przywitał imprezą. Tym razem był to grill z częścią Gruzińskiej wyprawy na Uszbę.


   


Monika „Netopyr” Ostrowska