Skitury – Ötztal marzec 2012


Wraz z Michałem Jurkowskim postanowiliśmy spróbować swoich sił na dłuższej wyprawie skiturowej w Alpach. Wybór padł na dolinę Ötz ze słynnym - i chyba najdroższym w Austrii - kurortem narciarskim Sölden.  W zasadzie to dolinę wybrał Jurek Pepol, który wraz z żoną wybierał się na narty ( boiskowe – po trasach przygotowanych ). Dołączyła jeszcze Dorota z Bartkiem i pojechaliśmy w dwa samochody.

Narciarze zarezerwowali sobie pensjonat w miejscowości Vent – podobno najwyżej położona wieś w Tyrolu (2000m.n.p.m.).
Już na wstępie spotkała nas spora niespodzianka. Droga do Vent była zamknięta do wieczora z powodu zagrożenia lawinowego. Okazało się , że słusznie. Świeże lawiniska mijane po drodze robiły niezłe wrażenie. 

Hania z Jurkiem, którzy przyjechali następnego dnia mieli jeszcze gorzej i trochę się naczekali. Po lawinie drogę przekopano dopiero o 12-tej w nocy.

 

Przekopane lawinisko na drodze do Vent ( w najgrubszym miejscu było z 6m śniegu)


W planach skiturowych mieliśmy rozgrzewkowe wejście na Similaun 3606m, a potem Wildspitze 3774 – drugi najwyższy szczyt Austrii.

 

Similaun

Wildspitze


Niestety jak się potem okazało, rzeczywistość była zupełnie inna.

Z powodu zamkniętej drogi kawałek pierwszego dnia wykorzystaliśmy na narty w Obergurgl – oczywiście nie korzystamy z wyciągów i podchodzimy na skiturach. Po noclegu w pensjonacie rano startujemy do schroniska Martin Busch Hütte. Z powodu niezłych plecaków droga zajmuje nam o parę godzin za długo, ale docieramy przed nocą. Nie mieliśmy pewnej informacji, czy otwarte są winteraumy, dlatego mamy trochę więcej rzeczy w worach (namiot, śpiwory, kuchenka) - na wszelki wypadek.



Pokój zimowy na szczęście był czynny, więc spędziliśmy miły wieczór ze spotkaną po drodze parą Czechów. Roman okazał się być aspirantem na przewodnika IVBV ( 20-tym w Czechach), przyjechał ze swoją dziewczyną na trzydniowy wypad skiturowy.

 



Rano wspólnie wychodzimy na Similaun. Bez problemu osiągamy szczyt (grań szczytowa bez nart, w rakach) i mamy ładne parę kilometrów zjazdu z powrotem do schroniska.



Ponieważ wycieczka poszła nam całkiem sprawnie, postanowiliśmy nie wracać najkrótszą drogą lecz przejść do następnej doliny Hochjochferner i nią zjechać do Vent. Czesi niestety nie dali się namówić i następnego dnia rankiem wystartowaliśmy we dwóch.

Po 3,5 godzinach podejścia wyleźliśmy na przełęcz, momentami był mocno stromo i podchodziliśmy bez nart po skałach. Pogoda była niezła, nastroje też. Z przełęczy wszedłem na jeszcze jedną górkę Kreuz Kogel 3340m.

 


Michał odpuścił wejście. Dawał mu się we znaki horrendalnie ciężki plecak, ale Michał zawsze musi mieć trochę rzeczy w zapasie – to i musi nosić.

Liczyliśmy, że wieczorem będziemy pić piwko w knajpie w Vent.

Gdy zaczęliśmy zjazd lodowcem pogoda gwałtownie się zepsuła. Duży opad i silny wiatr. Dobrze, że mieliśmy GPS, bo ja w zapaćkanych śniegiem okularach kompletnie nic nie widziałem. Zjazd był trochę na ślepo, a wcale nie był łatwy. Trafiały się odcinki w wąskich żlebach po ok. 40-45º. Michał momentami schodził na butach, ale wcale nie było szybciej i lepiej, bo zapadał się po piersi. Po kilku godzinach walki byliśmy już chyba blisko dna doliny ale niestety zapadł zmierzch i przyszło nam rozbić namiot. Znaleźliśmy piękną platformę i biwak był komfortowy. Było trochę kiepsko z żarciem, więc szybko poszliśmy spać.

Rano pogoda się poprawiła, to pospaliśmy trochę dłużej. I to był błąd. Po wstaniu nie było już widać drugiej strony doliny i znowu zjazd na ślepo. Na szczęście już nie było daleko. Nie udało nam się trafić w most na potoku, ale fartownie znaleźliśmy mostek śnieżny. Po drugiej stronie doliny trafiamy na potężne lawinisko – szerokie na 200m.  Podchodzimy jeszcze do schronu Hochjoch Hospiz – też ma piękny czynny winterraum.

Wyszło lekkie słoneczko, więc w dobrych nastrojach ruszamy na dół. Początkowo wszystko idzie dobrze i już widzimy spienione piwko w kuflach. Ale nie ma tak łatwo. Prosty dotychczas zjazd zamienia się w regularną ferratę,  pewnie banalną latem lub w dobrych warunkach śniegowych. Teraz z ciężkimi plecorami i przy dużej ilości śniegu to wcale nie jest proste. Krótkie odcinki przechodzimy asekurując się liną, chociaż ciężko się dokopać do jakiejś asekuracji.

 

 

Ponadto jest cholernie lawiniasto, a my co chwila przekraczamy jakieś strome żleby. Pod nami widzimy głęboki kanion z pionowymi wysokimi ścianami. W razie jakiegoś obsunięcia lub małej lawinki – raczej bye bye Jimmy.

Michał znowu próbuje bez nart, ale się nie da – za dużo śniegu.

I jak tędy przejść na nartach?


Jak zwykle w takich okolicznościach noc zapadła szybko i złapała nas na bardzo stromym stoku. Udało się wykopać platformę i zakotwiczyć namiot do jakiejś skałki. Nogi tylko trochę wystawały nad urwiskiem.  Niestety do żarcia nie zostało już nic, pijemy tylko gorzką herbatkę - łeeee.

Za to wcześnie rano jesteśmy na nogach. Michał narzeka na palce, czyżby je odmroził?

Warunki trochę się polepszyły, w nocy nie padało i śnieg się uleżał. Ale nadal jest na moje oko lawinowa 2-3. Na szczęście do doliny rano nie dociera słońce i idziemy w cieniu.

 

To już ostatnie trudności

Nareszcie można zostawić ładny ślad na dziewiczym śniegu

Jeszcze tylko mostek i jesteśmy w Vent.


Michał po zejściu- oj nie wygląda ci on na wypoczętego

I w taki oto prosty sposób z dwudniowej rozgrzewki zrobił nam się 4-dniowy horrorek.

Dawno się tak nie nabałem, a i Michał chyba też.

Warto jednak czasem poczytać przewodnik zamiast pochopnie wybierać drogę.

W pokoju wypiliśmy z gwinta całą wiśniówkę i poszliśmy do knajpy poprawić piwem ( no i na obiad przy okazji ).

Wieczorem palce Michała wyglądały nieszczególnie.



Rano było już z nimi bardzo kiepsko, Michał pojechał do lekarza do Sölden. Nie trzeba było go szukać, bo poprzedniego dnia był u niego Bartek – połamał sobie łokieć na nartach + załapał gdzieś grypę żołądkową. Lekarz poprzekłuwał Michałowe bąble, założył sączki i jałowy opatrunek – obiecał, że palce będą całe. Uff, kamień spadł mi z serca.

Ja z Dorotą, Hanią i Jurkiem pojechałem na narty do Obergurgl. Były dobre warunki na jazdę poza trasami. Namówiłem na to również Jurka. Spróbował, nawet mu to fajnie wychodziło i bardzo mu się spodobało. Mnie nie bardzo wychodziło jak widać na zdjęciu poniżej.



Ale pogoda była piękna i dzień należy zaliczyć do bardzo udanych.

Uprawiamy sporty ekstremalne

Jurek był bardzo napalony na jakieś wspinanie, chociaż malutkie. Wieczorem wynalazł w przewodniku górkę, na którą można prawie podjechać na nartach. Nazwa jest trudna i długa ( Innere Schwarze Schneid 3370m ) w przeciwieństwie do trudności i długości wejścia. Kolejką z Sölden podjechaliśmy na 3200m, a potem szybko i sprawnie zdobyliśmy szczyt idąc z lotną asekuracją (prowadził Jurek).

Warunki były kiepskie więc szybko wróciliśmy do pozostawionych nart  i trochę sobie pojeździliśmy.

 

 
Jurek na piku


Niestety po południu trzeba było wracać do domciu. Powrót odbył się „wesołą karetką” ( Michał -8 odmrożonych palców, Bartek-połamany łokieć, a Dorota i ja złapaliśmy grypę żołądkową, chyba od Bartka). Kto miał taką grypę, ten wie jak to fajnie w podróży. Na szczęście obyło się bez większych wpadek i cało wróciliśmy do Olsztyna po 16-tu godzinach jazdy.

Nasza „karetka” w pełnym składzie

Palce Michała faktycznie przeżyły bez szwanku całą przygodę, chociaż wyglądały dosyć makabrycznie. 

Najgorsze, że ani on, ani ja nie wiemy kiedy się odmroziły. Wystarczy krótka chwila nieuwagi, za długo zdjęte rękawiczki i można stracić ukochane paluszki.

A to zdjęcie ku przestrodze.

UWAŻAJCIE NA SWOJE RĘCE !!!!!!!



Ale nic to, już planujemy nową eskapadę skiturową na przyszły rok. I zapraszamy wszystkich chętnych.

Darek Gierszewski

Zdjęcia: Michał Jurkowski, Jurek Pepol, Darek Gierszewski