„Jedna noc to za mało- czyli jak zostać taternikiem w jedną noc”- Hollental 3-7.10.2018

     Zacznę od tego, że pomysł wyjazdu wykiełkował już we wrześniu. Pierwotnie mieliśmy jechać w Tatry polskie lub słowackie, ale jak wiadomo warun się popsuł, sypnęło śniegiem i lipa. I szczerze powiedziawszy miałem w głowie katastroficzne scenariusze, że nie będzie mi dane pojechać na wspin na drogi wielowyciągowe w tym roku. A nie będę ukrywał, że bardzo mi zależało bo tylko raz byłem w Tatrach tego roku. W ciągu kilku dni znaleźliśmy rozwiązanie i zgadaliśmy się z kim jedziemy i gdzie. Mianowicie pojawił się pomysł, że jak będzie pogoda to pojedziemy do Austrii do Hollental. Prognozy były dobre, więc podjęliśmy decyzję i pojechaliśmy w sześcioosobowym składzie dwoma samochodami. Marcin, Tomek i Łukasz pojechali 2 października we wtorek a ja z Darkiem i Andrzejem następnego dnia.

     Naszą bazą noclegowo-wypadową był kemping przy parkingu w miejscowości Hirschwang. Jest to bezpłatny mały kemping położony przy kolejce linowej Rax-Seilbahn w Hirschwang. Miejscowość ta jest niedaleko Kaiserbrunn, gdzie do nie dawna był kemping na którym zatrzymywali się wspinacze. Został on jednak zamknięty. Nieopodal kempingu płynie rzeka Schwarza, w której można zaczerpnąć orzeźwiającej jak tę porę roku kąpieli. Przy parkingu są też toalety z umywalkami, z których można korzystać. Podczas wyjazdu korzystaliśmy z zakupionego na potrzeby klubu przewodnika „Kletterfuhrer Hollental Rax Und Schneeberg” Thomas Behm z 2013 roku.

3.10. Środa

     Marcin, Tomek i Łukasz nie próżnowali pierwszego dnia. Po przyjeździe wybrali się na wspin. Celem ich stała się droga „Chico temido 7” w rejonie Bereich mittagstein. Ze słyszenia wiem, że dzień raczej upłynął im na studiowaniu przewodnika, topo i schematów oraz zapoznawaniem się z topografią Hollentalu. Przewodnik nie jest oczywisty ani intuicyjny. Dodatkowo dochodzi bariera językowa (nikt z nas nie zna języka, w którym napisany jest ów przewodnik). Poza tym jeden z dwóch spotkanych w ścianie w sobotę Austriaków (lokals) powiedział a propos przewodnika, że trzeba (w sensie lepiej) znać ten rejon 

 

4.10. Czwartek

W czwartek rano ok. 8:00 dojechałem wraz z Darkiem i Andrzejem do Hirschwang, gdzie czekała już na nas reszta załogi!

 

     Po krótkim namyśle rozbiliśmy namiot klubowy, zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę, przepakowaliśmy się i pojechaliśmy w rejon Grossofen. Na dzień dobry czekało na nas mozolne podejście stromym piarżystym żlebem. W czasie podejścia pod ścianę kołatały mi się słowa Darka, które usłyszałem rano na kempingu: idziemy spać czy idziemy się wspinać? I wtedy wolałbym spać, szczególnie, że mało spałem w trakcie podróży. Ciekawa była końcówka podejścia pod ścianę. A właściwie pewne zawirowania w czasie szukania drogi. Trzech z nas weszło na półkę „na żywca” łatwym terenem. A pozostała trójka dalej do góry piargiem na wyższą półę i zjechała niżej do reszty. Podzieliliśmy się na dwa trójkowe zespoły: pierwszy Marcin, Łukasz i Tomek / drugi Darek, Andrzej i Paweł. Pierwszy zespół wszedł w ścianę nieznaną drogą, która prowadziła do góry. Ja z Andrzejem wstawiliśmy się w jakąś trudną drogę. I tak na dobrą sprawę nie zdziałaliśmy za wiele- po prostu odpuściliśmy. I poszliśmy za pierwszym zespołem. Tak jak pisałem, pierwszy wyciąg to jakaś droga, której nie udało mi się odnaleźć. A dalej poszliśmy dwoma wyciągami drogi „In vino veritas 5”. Jak na pierwszy dzień w nowym dla mnie rejonie wspinaczkowy było dobrze. Szczególnie te dwa ostatnie wyciągi były urodziwe. W czasie zejścia część załogi na dowspinanie się pocisnęła jeden wyciąg jakiejś drogi. Zejście to była formalność. Do kempingu mieliśmy rzut beretem. Tomek wieczorem świętował swoje urodziny. Długo i tak nie siedzieliśmy, trzeba było odespać noc w podróży i dzień wspinania.

 

5.10. Piątek

     Mieliśmy wstać rano i wcześnie wyjechać pod ścianę. Stało się jednak inaczej i wyjechaliśmy dużo później. Może po części dlatego, że poprzedniego dnia była impreza, a po części dlatego, że zbyt dużo było krzątaniny i ociągania rano. W konsekwencji weszliśmy w ścianę ok. 13:30. Na dzień dzisiejszy wybraliśmy ścianę Stadlwand. Darek, Marcin i Andrzej wstawili się w drogę „Richterweg -5” (bardzo urodziwej natury, w przewodniku oznaczona jako mega klasyk rejonu).

 

     I w porównaniu do naszego zespołu szybko ją przeszli, byli na kempingu jakoś ok. 22:30. Po skończeniu drogi weszli na grań i było już ciemno, skierowali się w lewo. Na początku, zgodnie z info, w przewodniku chcieli dojść do szlaku turystycznego. W nocy nie znaleźli go i zdecydowali się na zjazdy. Na szczęście znaleźli linię zjazdów jak zobaczyli starą pozostawioną linę. Natomiast zespół w składzie: Tomek, Łukasz i ja wstawiliśmy się w drogę „Brunnerweg -5”. 

 

 

     Ten dzień pozostanie na bardzo długo w mojej pamięci, ponieważ było to jak na razie najbardziej przygodowe wspinanie i jednocześnie jedna z największych przygód oraz lekcji w życiu. Pierwszy raz wspinałem się w nocy i pierwszy raz biwakowałem w ścianie. Ogólnie od samego początku wspinaliśmy się dość wolno. W połowie drogi byliśmy ok. 18:00, i było już blisko do zachodu słońca. Gdy zaczęło się ściemniać wspólnie zdecydowaliśmy się iść do góry. W trakcie 9 wyciągu pomyliliśmy drogi (było już ciemno- ok. 21:00) i weszliśmy w drogę „Daham is Daham 7+/7-”, w tym miejscu obie drogi się przecinają. W nocy i na silnych emocjach prawidłowy przebieg drogi wyglądał trudniej, niż ten faktycznie trudniejszy który poszliśmy. Akurat ten wyciąg prowadził Łukasz. W trakcie odpadł i zaliczył ok. +/- 5-10 metrowy lot. Jak się okazało stłukł sobie i głęboko skaleczył łokieć. Zjechał do stanu, miałem apteczkę i opatrzyłem mu rękę, nie było to nic bardzo poważnego. Jako drugi wstawił się Tomek, Łukasz odpoczywał a ja asekurowałem Tomka. I w pewnym momencie podczas walki usłyszałem krzyk i zdałem sobie sprawę, że Tomek poleciał. Na szczęście nic się mu nie stało. Było już ok. 22:00, Tomek powiedział, że jeszcze będzie szedł dalej. Ja czułem duży lęk. W ogóle różne myśli kłębiły mi się w głowie. Tomek poprowadził jeszcze kilka metrów, nie miał już sił. Ściągnął mnie i Łukasza do stanu pośredniego. Tak się złożyło, że przyszła moja kolej. Bałem się bardzo, najbardziej lotu. Wstawiłem się i poprowadziłem ten wyciąg do końca.  Jak się okazało (w domu studiowałem topo) urobiliśmy stylem A0 w świetle czołówek 2 lub prawie 3 wyciągi tejże drogi, miało być łatwo za 3+ a było 6+ i 7-. Po tych trudnościach doszliśmy do nyży. Po krótkim odpoczynku Łukasz poprowadził ostatni łatwy wyciąg na grań. Jak mnie ściągnął do stanu była już godzina 1:00. Zdecydowaliśmy, że nie idziemy dalej. Była bardzo słaba widoczność, nie znaliśmy terenu i byliśmy bardzo zmęczeni. Poza tym nie mieliśmy nic do picia, a i z psychą było kiepsko. Były pomysły żeby zjeżdżać na dół, jednak postanowiliśmy ze względów bezpieczeństwa (nieznany teren, kruszyzna i  duże ryzyko strącenia kamieni) przekimać w nyży. Na szczęście noc nie była bardzo zimna, mieliśmy jedną folię nrc i mogliśmy zacieśnić więzy międzyludzkie podczas snu (klubowa integracja). Wstaliśmy ok. 7:00 i ok. 7:30 postanowiliśmy zjeżdżać na dół.

Zjechaliśmy ok. 13:30 i ok. 14:30 byliśmy na kempingu. W nocy byliśmy w kontakcie telefonicznym z bazą ;) Chłopaki nam przygotowali w nocy jedzenie, które nam odgrzali jak wróciliśmy. To było bardzo miłe po takiej nocy. To było najlepsze leczo z makaronem jakie jadłem w życiu!

 

6.10. Sobota

     Darek, Marcin i Andrzej poszli drogę „Gaisbauer Jug weg 5” w rejonie Vordere klobenwand. Bardzo późno wyjechali pod ścianę, ponieważ czekali na nas.  Poszło im bardzo sprawnie, tylko zjeżdżali po ciemku. A my mogliśmy się im odwdzięczyć i zrobić kolację.

/ Co powoli się staje się już tradycją zaliczyliśmy leniwe przedpołudnie, małe zakupy, gelato. Później wspólny obiad i nauczeni doświadczeniami z dnia poprzedniego w drogę o długości sześciu wyciągów wstawiliśmy się o 16:45 :D  Na samym początku wydawało się być niemożliwym urobienie sześciu wyciągów za 5 jeszcze za widnego… O 18:50 meldujemy się na topie. Do zmroku 10 min szybki klar i zjazdy. Pierwsza moja myśl wypowiedziana na glos: Ale jaja, czoło zostało przy garach w namiocie, będzie wesoło… Przewidziane 3x50m w linii prostej. Dało się i po ciemku (nie polecam) i z niezdyscyplinowana liną, która udowodniła, że jednak nie jedziemy w linii prostej. O 21:00 wylądowaliśmy na kolacji przygotowanej przez chłopaków./ edit Marcin

 

 

 

     W niedzielę 7.10. ok. 10:00 po wcześniejszym symbolicznym uczczeniu kolejnych urodzin na tym wyjeździe (Łukasza) wyjechaliśmy do domu z lekkim niedosytem- kilku dni wspinu więcej.

 

Pozdrawiam

Paweł "Sowa" Puchacz

 

 GALERIA