Aktualności

MAJÓWKA SOKOŁY

 

–W sumie dawno nie powstała żadna relacja z wyjazdu, można by opisać tę Majówkę.

–No w sumie...

–No to działasz, Pauronika.

–….Ja?!..

Tak więc tym razem to ja postaram się wspiąć na wyżyny swoich umiejętności literackich by opisać jak wygląda typowy weekend majowy członków KW Olsztyn.

W podjęciu decyzji o spędzeniu wolnego czasu w skałach zmobilizowała mnie Sylwia, która ochoczo nalegała na wspólny wypad w celu małego treningu poprzedzającego nasz zbliżający się kurs skałkowy. Problem polegał na tym, że poniekąd była to decyzja „last minute”, a co za tym idzie – brak wolnych miejsc w rejonach, które zazwyczaj wybieramy na nocleg. Nie zniechęciło nas to jednak i postanowiłyśmy szukać dalej zarówno zakwaterowania jak i chętnych osób na wyjazd. Po wykonaniu paru mniej lub bardziej fortunnych telefonów, kilku dniach czekania, rozwiniętej umiejętności przewidywania i zaklepywania miejsc zawczasu przez Kasię i Marcina oraz przyłączeniu się do nas Pawła, w piątek wyjechaliśmy w kierunku Trzcińska. Cel – Góry Sokole, ku radości wszystkich zebranych w samochodzie.

Na miejsce (stary dobry 9Up) tradycyjnie dojechaliśmy już po północy, zatem nasza przygoda oficjalnie rozpoczęła się wraz z nadejściem sobotniego poranka. Jednak ze skałkami nie miała zbyt wiele wspólnego, gdyż śledzone przez nas wcześniej prognozy pogody sprawdziły się co do godziny i zamiast pięknego słońca witały nas jedynie opady deszczu. Odpoczywając na ganku i kątem oka obserwując operacje linowe, wykonywane przez wspinaczy odbywających kursy skałkowe, podjęliśmy decyzję, żeby spędzić ten dzień w typowo trekkingowym stylu. Za pierwszy cel obraliśmy sobie odnalezienie Taboru pod Krzywą, w którym przebywały inne członkinie KWO - Marta i Paulina (aka Grażyna), również biorące udział w kursie skałkowym. Droga z 9Up na Tabor okazała się stosunkowo łatwa w odnalezieniu. Kierując się w stronę Sokolika w pewnym momencie należało odbić w lewo, a Gps sprawnie doprowadził nas do właściwego miejsca. Zarówno Paweł jak i ja mieliśmy już (nie)przyjemność szukania Taboru samochodem nocą poprzedniego lata. Niestety nigdy nie udało nam się tam dotrzeć. Nasza piesza wyprawa uświadomiła nas w tym, że owej nocy znajdowaliśmy się mniej więcej 50 metrów od celu podróży w momencie, gdy zapadła decyzja o zaniechaniu dalszych poszukiwań i skierowaniu się ku innej noclegowni (czyt. 9up). Tu nastąpiła konkluzja, by nigdy nie rezygnować z chęci dotarcia tam, gdzie sobie założyliśmy, zarówno w kwestii mentalnej jak i fizycznej.

Na miejscu spotkaliśmy się z dziewczynami,  poobserwowaliśmy kolejne ćwiczenia z zakresu operacji linowych i zwiedziliśmy nieco bazę noclegową. Była to moja pierwsza styczność z Taborem, o którym słyszy się dużo głównie pozytywnych opinii. Na mnie też wywarł dobre wrażenie. Być może ze względu na pogodę lub inne czynniki wydawał się być niezwykle cichym i spokojnym punktem bazowym. Zgodnie stwierdziliśmy, że koniecznie trzeba będzie kiedyś przyjechać tu z namiotami. Po Taborze pokręciliśmy się około godziny, po czym  pożegnaliśmy się ruszyliśmy dalej. Za kolejny i ostatni cel tego dnia wybraliśmy Szwajcarkę –  dobrze wszystkim znane przytulne schronisko. Pomimo kiepskiej pogody na szlaku mijaliśmy dosyć sporą liczbę niezniechęconych deszczem osób idących w tym samym kierunku lub prowadzonych przez przewodników w inne miejsca.  Do schroniska trafiliśmy po kilkudziesięciu minutach sprawnym marszem. Zamówiliśmy szarlotkę i usiedliśmy na zewnątrz podziwiając kolejne opady deszczu i pochmurne niebo. Po zasłużonym odpoczynku wróciliśmy niebieskim szlakiem na nasze pole namiotowe. Pomimo kapryśnej pogody uznaliśmy ten dzień za udany, jednak nie mogliśmy już doczekać się następnego, który obiecywał brak opadów i dobre warunki do rozpoczęcia sezonu wspinaczkowego.

 

Prognoza kolejny raz sprawdziła się wzorowo, więc po śniadaniu w końcu przyszedł czas na skałkowe pospolite ruszenie. Poprzedni dzień pod względem trekingowym spodobał się nam do tego stopnia, że postanowiliśmy połączyć jedno z drugim i za cel obraliśmy sobie Rudawy Janowickie, w stronę których ruszyliśmy pieszo. Po minięciu parkingu zaczęliśmy kierować się niebieskim szlakiem w głąb lasu. Tego dnia naszym celem była Obła, której odnalezienie nie stanowiło dla nas większego problemu.  Na miejscu byliśmy już po godzinie spokojnego marszu. Wraz z Kasią i Sylwią postanowiłyśmy na początek wypróbować Trawiaste Zacięcie (III trad), Marcin i Paweł wstawili się zaś w drogę Lobby Koneserskie (V trad). Zacięcie okazało się dosyć ciekawym przedsięwzięciem, głównie ze względu na wilgoć, i zacienienie skały. Całkiem nieźle odcisnęła na nas swój ślad (zielony) nie tylko na palcach ale chyba przede wszystkim na ubraniach. Stanowiła jednak przyjemny element rozgrzewki. Za to Lobby uznaliśmy za interesującą drogę głównie ze względu na rozmaitość technik jej przejścia, więc dostarczyła nam wszystkim niemałej satysfakcji (nawet jeśli część z nas przeszła ją tylko na wędkę).

 

Po zakończeniu pierwszej wspinaczkowej przygody  pożegnaliśmy Obłą i skierowaliśmy się w stronę Diabelskiego Kościoła ku Enisowi (VI). Tam pozwoliłyśmy chłopakom działać, asekurując ich, robiąc zdjęcia, wspierając próby zdobycia tej jakże osobliwej formacji skalnej i podziwiając okolicę (oraz pięknego pieska biegającego radośnie pomiędzy skałkami). Po zwycięskim ujarzmieniu Enisa (pojedyncze klaśnięcie uznania dla Pawła za bezbłędne prowadzenie drogi) powolnym krokiem skierowaliśmy się w stronę Trzcińska. Droga powrotna została urozmaicona przepięknym zachodem słońca i bagiennym podłożem, którego niekiedy nie dało się przeskoczyć bez konsekwencji zamoczenia weń nowiutkiego obuwia. Mimo tej małej niedogodności byliśmy pozytywnie nastawieni na kolejne wyzwania.

  

Trzeciego dnia tradycji stało się zadość – nasz czas poświęcony został rejonowi Sokolika. W drodze na Okienną towarzyszyły nam tłumy ludzi, spragnionych dotarcia do punktu widokowego i zapatrzeniu się z góry na majowy krajobraz. Pierwszym celem na ten dzień była Zielona Płyta. Bardzo przyjemna i mile wspominana przeze mnie kursowa droga obita o wycenie IV+. Idealna na rozgrzewkę i bezstresowe prowadzenie. Powoli każdy z nas wstawiał się w drogę i leniwie kierował ku stanowisku. Okienna była kompletnie opustoszała, poza nami i paroma mijającymi tę część Sokołów ludzi nie było żywej duszy, co dawało przyjemne poczucie spokoju. Kasia i Sylwia postanowiły przetestować tradowy Skraj Zielonej Płyty, znajdujący się na prawo od Zielonej, by poćwiczyć zarówno przewiązywanie jak i zjazdy. Przebywaliśmy tam jeszcze jakiś czas, po czym ruszyliśmy na Babę, gdzie spędziliśmy niemal większość dnia, głównie dopingując Pawła w walce ze starą dobrą Kurtykówką. Po jakimś czasie skorzystałyśmy z dobroci i chęci Marcina do poprowadzenia nam Słonecznej Ścianki (VI+ Trad) i zawieszenia nań wędki. Dzięki temu miałyśmy możliwość zarówno bezstresowej wspinaczki jak i po raz kolejny potrenowania różnego rodzaju operacji linowych, głównie ze względu na zbliżający się dużymi krokami kurs.. Po wyczerpaniu dostępnych dla nas opcji na Babie stwierdziłyśmy, że nadeszła pora, by sprawdzić co słychać u dobrej znajomej Zipserowej. Pozostawiłyśmy chłopaków sam na sam z Kurtykówką, ruszając w tamtą stronę.

 

Muszę przyznać, że Zipserowa Czuba jest jedną z moich ulubionych rejonów wspinaczkowych w całych Sokolikach. Wszystko, co dobre i złe zawsze przydarzało się właśnie tam, co od początku czyniło ją bogatą w różnego typu wspominki. Na miejscu od razu postanowiłyśmy po kolei wstawić się w drogę Ku Chwale Kursantów (nie raz i nie dwa dostarczyła mi emocji, których wprawdzie dobrze nie wspominam, ale można powiedzieć, że zahartowały mnie raczej w dobrym kierunku). I tym razem nie obyło się bez mentalnego narzekania w trakcie prowadzenia, ale droga poszła w miarę sprawnie. Sylwia poprowadziła ją jako pierwsza, ja i Kasia także dałyśmy radę. Kolejnym udanym celem była Dozentówka (IV+). W międzyczasie dołączyli do nas Paweł z Marcinem, których nie tylko pokonała Kurtykówka ale także została odebrana możliwość przejścia Rysów Żubra na Krzywej. Nie mając zbyt wielu opcji postanowili pójść w nasze ślady i spotkać się na  Zipserowej. Wspólnie poprowadzili Diretissimę oraz Emu. W trakcie naszych działań powoli zaczynało robić się ciemno, a przy plecakach dało się zaobserwować biegające małe myszki. Widząc zbierającą się do noclegowni inną grupę wpinaczy, my także zakończyliśmy swoje działania i wróciliśmy pod namioty.

 

Plan na przedostatni dzień pobytu tradycyjnie zrodził się wtorkowym rankiem. Tego dnia skierowaliśmy się ku Krzywej, by zrealizować plan chłopaków z poprzedniego dnia – Rysy Żubra. Prognozy zapowiadały deszcz, więc organizacja przedsięwzięcia poszła sprawniej, niż przewidywaliśmy i już po niespełna kilkudziesięciu minutach od dotarcia na miejsce rozpoczęliśmy wspinaczkę. Plan polegał na podzieleniu się na dwa zespoły – pierwszy tworzyli Paweł z Sylwią, którzy podczas wyjazdu zgrali się niesamowicie pod kątem humorystycznym, co otwierało szereg możliwości do ciekawej współpracy. W drugim zespole byłam wraz z Kasią i Marcinem. Sprawnie ruszyliśmy jeden po drugim. Przejście całej drogi zajęło nam mało czasu i przebiegło niemal wzorowo, nie licząc małych potknięć tu i tam przy operacjach linowych (za co słusznie otrzymałam mentalny cios w czoło). Całość zakończył się przyjemnym zjazdem po drugiej stronie skały.

 

Po zakończonej przygodzie kolejny raz natrafiliśmy na Martę i Paulinę, dzielnie ćwiczące (a jakże!) operacje linowe pod okiem instruktora w trakcie swojego kursu. Po chwilowym odpoczynku, rozmowach i przypatrywaniu się wysiłkom innych obecnych, skierowaliśmy się na Chatkę. Deszcz ku naszej uciesze nadal nie nawiedził okolicy, co postanowiliśmy wykorzystać i zaczęliśmy patentowanie Chatki Puchatka oraz Zygzaku Lwowa (obie w wycenie VI). Przy okazji postanowiłam pozwiedzać okolicę, gdyż rzadko kiedy jest ku temu taka możliwość. Po udanej wspinaczce zgodnie postanowiliśmy zajechać do dobrze znanej wspinaczom Pizzerii w Janowicach, by uczcić ten bezdeszczowy dzień napełnieniem żołądków bez konieczności gotowania. Pizza była wprost wystrzałowa (przekonaliśmy się o tym na własne oczy :) ) i smakowała wybornie. Takim miłym akcentem zakończyliśmy nasz przedostatni dzień w Sokolikach.

W środę przed wyjazdem ruszyliśmy ostatni raz w stronę Zipserowej. Zeszliśmy niżej, aż naszym oczom ukazał się Ptak – wspaniała skała i co najważniejsze – kompletnie pusta, co pozwoliło nam niemal natychmiast wstawić się w Kant Brzętysława. Plan zakładał zdobycie jej na prowadzeniu przez Marcina i patentowanie jej przez dziewczyny. W międzyczasie chłopaki wstawili się w Direttissimę znajdującą się tuż obok. Pomimo szczerych chęci po kilku próbach odstąpiłam od wspinaczki po Kancie, dając zielone światło dziewczynom do dalszego działania. Sama kolejny raz ruszyłam eksplorować teren, w którym znalazłam się po raz pierwszy. Reszta kolejno kończyła drogi i wkrótce zorientowaliśmy się, że pora powoli wracać. Na szybko przekąsiliśmy jeszcze resztkę zapasów i skierowaliśmy się w stronę noclegowni by móc na spokojnie przepakować rzeczy, zwinąć namioty i przyszykować się do drogi powrotnej do domu. I tak około godziny 16 ruszyliśmy do Olsztyna, zostawiając za sobą Sokoły i udany początek sezonu wspinaczkowego.

 

Tak jak poprzednia majówka spędzona w Sokołach tak i ta dostarczyła nam zarówno starych jak i nowych doświadczeń, radości i wiedzy. To, co poniekąd staje się niemal wspinaczkową rutyną nadal potrafi mobilizować i zachęcać do kontynuowania cicho rodzącej się małej tradycji. Jest to jedna z wielu podobnie spędzanych przez nas klubowiczów majówek i każda jest równie ciekawą i wyjątkową przygodą.

 

Pauronika