Siekiera

 

     Klubowe imprezy w Gierłoży odbywały się przez cały rok, ale najważniejsze były jesienne. Z Olsztyna w góry jest daleko, w skały też. Ścianki jeszcze nie było, więc jeździło się w beton. Miało to swój smaczek, no i mieliśmy bunkry kwatery Hitlera dla siebie. Samochodem pomykało się ponad godzinę, ale ludzie jeździli tam głównie pociągami. W nocy, żeby rano móc się wspinać. Zimą też wyjeżdżano, nawet biwaki były.

     Raz mieszane towarzystwo spało zimą w jakiejś betonowej zapadlinie, jak w tatrzańskiej kolebie. Tylko wszędzie sterczały pręty od zbrojeń. W grupie był Mięśniak, a to w ogóle postać na dużą opowieść. Wszyscy powoli zasypiają, nagle słychać – bąąąąąą…, bąąąąąą… .

-        Kto to, co to?

-        To ja, mówi Mięśniak.

-        Co ty robisz, co to za dźwięk?

-        Prętem się bawię.

     Na imprezach wyróżniali się ludzie w konkurencjach indywidualnych, jak i zespołowych. Piękny występ miała Jadzia, która tknięta jakimś smutkiem, który usiadł jej na duszy, zaśpiewała pełnym, nieco ochrypłym głosem:

 

Pójdę sobie

Zaaaakoooopię się w grobie.

 

     Kiedy Kuba opowiadał dowcip o sir Lancelocie i sir Iwanhoe, siedział odwrócony tyłem do ogniska i z przejęcia nie spostrzegł, że się sweterek na nim pali.

     Janusz M. udawał samolot. Z nikim nie rozmawiał, całkowicie się wyłączył, tylko biegał z rozłożonymi rękami i warczał. Potem zawisnął na płocie, a że nikomu nie przeszkadzał, to tak został i chyba zasnął.

     Ja osobiście odpełzłem kiedyś do namiotu i usiłowałem wleźć do śpiwora. Ale mi nie szło. Podobno długo komentowałem jakość konstrukcji śpiworów, a mojego w szczególności. Obudziłem się rano, z nogami wbitymi w rękawy kurtki puchowej. Mało uniwersalny sprzęt.

     Z tych wyjazdów powstał nawet film pod tytułem „Człowiek z betonu”, ale autor chyba go nie przegrał na CD i pozostaje gdzieś w Krakowie na taśmie 8 mm .

     Na jedną z imprez przyjechali koledzy z Białegostoku. Jurek przywiózł Trabantem trójkę chłopaków, którzy całą drogę pili. Jurka to oczywiście denerwowało. Kiedy zatrzymał się na parkingu, wyrwał opojom flaszkę i wchłonął połowę na jedno pociągnięcie. A potem zaczął się wspinać. Były to początki eksploracji Gierłoży, więc prawie każda betonowa ściana była dziewicza. Jurek przystawił się do jednej z nich i nie mógł się wciągnąć na gzymsik. Wykonywał rozpaczliwe rzuty ciałem, spadał, znowu rzucał się na beton. A droga jak się okazało nie była taka trudna. Jakieś V+, i to dolna granica. Ale nazwa została. Podskoki T........ . Białostoczanie, będąc od początku w stanie wskazującym, prowadzili działania oblężnicze niektórych betonowych brył. Gruby Rycho i Małpa usiłowali pokonać jakąś ściankę przy pomocy pnia z resztkami gałęzi. Gnali z tym jak z taranem, ustawiali pod betonem i darli do góry po gałęziach, ale i tak pospadali. Wieczorem alkoholizowali się już wszyscy, choć w różnym stopniu.

     Potem Jurek T jeździł Trabantem po alejkach. Na przedniej masce samochodu siedział Gruby Rycho i usiłował łapać ludzi za nogi. Było bardzo wesoło. Ognisko dogasało, kiedy Włodek postanowił wygłosić przemówienie. Stanął na pieńku i zaczął coś mówić. Wzbudził powszechny entuzjazm. Po każdym słowie, którego nikt nie rozumiał, rozlegał się dziki ryk zebranych i oklaski. Włodek coś gadał i jak gdyby składał się w nogach. Miał je z harmonijki, czy co? Odnosiłem takie wrażenie, kiedy na niego patrzyłem. Jakoś się trochę zmniejszał i walił twarzą w ognisko. I tak ze trzy razy. Gębę miał w strasznym stanie. Piegowaty blondyn w strupach.

     Rano wszyscy pojechali do domów. Chłopaki z Białegostoku mieli najdalej. Kiedy tak sobie jechali, już niedaleko rodzinnego miasta, coś zaczęło ocierać o prawe przednie koło. Wyszli i stwierdzili, że to kawałek plastiku z karoserii podwinął się jakoś i mocno ociera. Był to prawdopodobnie efekt terenowej jazdy w bunkrach. Postanowili się pozbyć zbędnej części. Najlepiej by było siekierą, ale nie mieli jej ze sobą. Na szczęście niedaleko stała chałupa. Włodek się poczuł i postanowił pożyczyć narzędzie. Tak to opowiadał:

-        Stary, ja nie wiedziałem jak ja wyglądam, w lusterko nie patrzyłem, dopiero potem. A mordę miałem straszną, brudną i całą w strupach od tego ogniska. Wchodzę do chałupy, otwiera jakaś baba i jak mnie zobaczyła to zaczyna drzwi zamykać. No to ja nogę w drzwi, wypycham babę i wchodzę. A cała rodzina pod ścianę ze świętymi obrazami. To im mówię:

-        Jestem doktorem, chciałbym pożyczyć siekierę.

-        Na początku to nie chcieli, ale potem chłop razem ze mną do samochodu poszedł i ten plastik osobiście odrąbał.

     Czy teraz są takie imprezy? Duch sportowy w narodzie upada.

 

 

Andrzej Kłos