2021 – Austria (Höllental, Dachstein, Grossglockner)

 

Zachęceni zeszłorocznymi sukcesami w Austrii, postanowiliśmy i w tym roku spędzić tam urlop. Tym razem w składzie Adam Korpusik, Artur i Ewelina Ciesińscy ruszyliśmy na podbój Doliny Höllental, masywu Dachstein oraz szczytu Grossglockner. Któż by przypuszczał, że spotkają nas takie przygody.

 

Część 1 - Höllental

Niedziela, 01.08

Na miejsce, czyli kemping  pod stacją kolejki Rax Park'n' Camp w miejscowości Hirschwang docieramy późno w nocy. Tradycyjnie Piekielna Dolina wita nas deszczem, ale udaje się rozbić namiot. Rano nadal leje, robimy więc przepak na następny dzień, ale niespodziewanie pojawia się okno pogodowe i ruszamy na wspinanie. Ja i Artur mamy niedokończony (przez burzę) temat z zeszłego roku, więc we troje wstawiamy się w Holzknechtgrat (3+). Jest krucho i mało przyjemnie, do tego znów zaczyna padać i grzmieć. Wycofujemy się,  po raz drugi pozostawiając temat niedokończony. 

 

 

Poniedziałek, 02.08

Tego słonecznego dnia wybór pada na polecany przez klubowych kolegów klasyk rejonu Stadlwand – drogę Richterweg (V-, 300 m, 12 wyciągów). To dla nas pierwsze zetknięcie z tak długą drogą. Ja prowadzę tylko któreś z początkowych łatwych wyciągów, potem Artur i Adaś zmieniają się z powodzeniem na prowadzeniu. Droga rzeczywiście ciekawa i urokliwa, miejscami nieco wymagająca (dla nieprzyzwyczajonych do takich długości wspinaczy), warta polecenia. Szczęśliwi docieramy do końca, a zejście zaczynamy o przyzwoitej porze, w słońcu, około 19.00.  

   

 

Początkowo trzymamy się oznakowanego szlaku. Na mapce wszystko wygląda łatwo i nic nie wskazuje na to, że za chwilę będziemy błądzić i rozważać nocleg w górach. W pewnym momencie jakoś gubimy szlak, a jak już nieraz zdążyliśmy się przekonać, rozpoznanie rzeczywistego terenu w Höllental bywa bardzo trudne. Docieramy do urwiska, musimy zawracać. W końcu odnajdujemy strzałkę i schodzimy piarżyskiem do auta. Na kempingu jesteśmy jeszcze tego samego „dnia” – dokładnie o 23:59. Potwierdza się, że przysłowiową piątkę należy zbijać dopiero na samym dole.

 

Wtorek, 03.08

Dziś restujemy, każdy na swój sposób. Adaś wyleguje się w namiocie, my korzystamy z pięknej pogody – ja spaceruję nieopodal i plażuję nad rzeczką, Artur wędruje dalej i robi praktyczne rozpoznanie okolicznych skał. 

 

 

Środa, 04.08

Początkowo planujemy ruszyć na kusząco wyglądającą z obozu drogę Rosaroten, ale lekko siąpi, prognoza marna, więc decydujemy się ponownie stawić czoła „przeklętej” drodze z pierwszego dnia – Holzknechtgrat. Adaś prowadzi na raz dwa wyciągi. Ponownie kruszyzna, słabe stanowisko, jakiś niedawny obryw przed nami, Adaś zrzuca mały, ale jednak „telewizor”, ja strącam kamyk, który uderza w linę… Ta droga ewidentnie nas nie chce. Postanawiamy zostawić ją w spokoju i już nigdy tu nie wracać. 

 

Część 2 - Via Ferraty w masywie Dachstein

Czwartek, 05.08

Pada. Stwierdzamy, że jest to idealny dzień na przemieszczenie się pod Dachstein.

Zbaczamy nieco z trasy i zatrzymujemy się na zwiedzanie Lugrotte Peggau – największej jaskini krasowej w Alpach Wschodnich, mierzącej blisko 6 km długości. Zachęceni poprawą pogody ruszamy też do Graz i wdrapujemy się na wzgórze zamkowe Schlossberg ze słynną wieżą zegarową i piękną panoramą. Warto było.

W końcu docieramy na pole namiotowe Ramsau am Dachstein. Rano odkrywamy, że są tu tylko jeszcze dwa podobne do naszego małe namiociki... oraz nieskończona ilość „wypasionych” kamperów. 

 

Piątek, 06.08

Na pierwszy ogień bierzemy via ferrratę Jubiläums wycenioną na D i wiodącą na szczyt Eselstein (2556 m n.p.m.). Podejście jest długie, ale sama ferrata, choć krótka (około 1 godz. 15 min.), jest ciekawa i gwarantuje przyjemną wspinaczkę. I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie zaczęło grzmieć i padać, gdy tylko docieramy do najbardziej wymagającego momentu. W ekspresowym tempie zdobywamy szczyt, z którego widoki przesłania nam mgła i wybieramy zejście ferratą Westgrat (A/B). Oczywiście zatrzymujemy się w schronisku Guttenberghaus na apfelstrudel i małe %%, żeby nabrać mocy na kolejny dzień.

 

 

Sobota, 07.08

Decydujemy się na spróbowanie swoich sił na słynnej via ferracie Intersport (C/D) w masywie Dachstein West. Dojazd na parking w pobliżu malowniczego jeziora Vorderer Gosausee zajmuje nam około godziny. 

 

Podchodzimy do schroniska Gablonzerhutte, dalej pod ferratę i ustawiamy się w długą kolejkę przed startem drogi. Sama ferrata jest podzielona na cztery zróżnicowane etapy, z których jest kilka wyjść awaryjnych. 

 

Mamy tu ciekawą wspinaczkę po skałach i prętach, kilka krótkich drabinek, śliskie ziemiste odcinki, gładką płytę z kołkami, połóg pod przewieszką, strome zacięcie, ścieżkę między kosodrzewiną itp. 

Jednak Intersport Klettersteig swoją popularność zawdzięcza 40 metrowej drabinie rozpostartej nad przepaścią pomiędzy dwiema turnicami - Klein Donnerkogel i Donnermandl. Ja nawet na nizinach nie przepadam za drabinami, ale takiej atrakcji nie można ominąć. Bez większych problemów pokonujemy drabinkę, choć chwilami dość mocno nią buja. Jeszcze tylko wyjście z drabiny z drugim kluczowym momentem za C/D i piękną granią o charakterze wspinaczkowym docieramy na Grosser Donnerkogel (2054 m n.p.m.). Podziwiamy widoki, między innymi lodowiec Dachstein, i wracamy do naszej bazy w Ramsau. 

 

 

Część 3 - Grossglockner (3798 m n.p.m.)

Poniedziałek, 09.08

Po leniwej niedzieli w Ramsau spowodowanej niepewną pogodą, ruszamy malowniczą trasą w kierunku głównego celu tego wyjazdu - Grossglocknera w Taurach Wysokich. Wielki Dzwonnik, bo tak tłumaczy się jego nazwę, to najwyższy szczyt Alp Austriackich. 

 

Przejeżdżamy przez Kals am Grossglockner, a następnie bardzo krętą drogą docieramy na parking Glocknerwinkel (za przejazd tą alpejską drogą trzeba uiścić opłatę). Po szybkim przepaku zostawiamy auto i ruszamy dalej w promieniach pięknego słońca. Odpoczywamy chwilę w schronisku Lucknerhütte. Podejście do Stüdlhütte (2803m n.p.m.), gdzie mamy noclegi, zajmuje nam 2h 15 min.

 

Nie bacząc na niebezpieczne obuwie (klapki), chłopaki od razu próbują swoich sił na mini ściance wewnątrz budynku. Robimy też rekonesans terenu i plan zdobycia Glocka. Jest przepięknie. 

 

 

Wtorek, 10.08

Nadszedł wielki dzień ataku szczytowego :-). Na wierzchołek prowadzą dwie drogi:  klasyczna przez lodowiec Ködnitzkees, o trudności I+, II oraz droga wspinaczkowa granią Stüdlgrat o wyższym stopniu trudności (II, III). Decydujemy się na drogę wspinaczkową. 

 

           

Pobudka o 04:30 i parę chwil później wychodzimy ze schroniska - chyba jako pierwsi. Szybkie śniadanie o wschodzie słońca jemy po drodze. Nie idziemy od razu lodowcem Teischnitzkee, wybieramy drogę po skałach, by dopiero po jakimś czasie wejść na lodowiec i związać się liną. 

 

Kilka pierwszych wyciągów na lotnej prowadzi Artur, potem już do końca Adam, bo nie chcemy tracić cennego czasu na zmiany prowadzenia. Staramy się wspinać jak najbezpieczniej, dlatego stosujemy tradycyjną asekurację. Potem okaże się to błędem w sztuce, gdyż jesteśmy dość wolni przez te wszystkie operacje sprzętowe (i tak robione na szybko – można powiedzieć, że Artur pół drogi „żywcuje” na luźnej linie, zanim my założymy kolejne stanowisko). W międzyczasie mija nas sporo zespołów, przeważnie przewodnicy z „klientami-owieczkami” ;). W kilku najtrudniejszych miejscach są ułatwienia w postaci stalowych lin. 

 

 

W końcu zdobywamy upragniony szczyt. Widoki przesłania nam gęsta mgła, ale wierzymy, że jest pięknie, gdzieś tam pośród masywów Wysokich Taurów na pewno majaczy Grossvenediger.  Jesteśmy zmęczeni i szczęśliwi, ale jednocześnie mamy świadomość, że to dopiero połowa drogi. 

 

Szybka przekąska na szczycie i zaczynamy zejście drogą klasyczną, która prowadzi wąską, mocno eksponowaną przełączką na szczyt Kleinglockner (3770 m n.p.m) i dalej w dół stromym śnieżnym zboczem. Trasa ta do pewnego momentu jest ubezpieczona stalowymi słupkami. Śnieg jest przedeptany, dość „luźny”. Nadal jesteśmy związani liną, Artur idzie pierwszy, Adam zamyka pochód. 

 

 

I nagle zaczyna się akcja jak z filmu. Adasiowi wyjeżdża śnieg spod nóg, ześlizguje się, ja od razu padam na śnieg, próbując z całych sił wbić czekan i zaprzeć się rakami. Przez sekundę nic się nie dzieje – Adaś wbił czekan w głaz i wisi na nim jedną ręką nad skarpą. Uff. Nagle czuję szarpnięcie, uderzam kaskiem w skałę, lecę. Adam wyjechał z resztą śniegu. Podobno przeleciałam przez tę skarpę, a mój upadek zamortyzował Artur, rzucając się na mnie. Jedziemy z lawiną, na nic zdają się próby wbicia czekanów, nie ma w co. Artur jest blisko, staram się nie wbić Mu raków w ciało. W głowie różne myśli: „czy to już koniec? Czy tam jest  przepaść? To nie może być koniec…” Nagle lawina się zatrzymuje… Wszyscy na wierzchu. Żyjemy. Chłopaki pomagają rozplątać linę, która zaciska mi się na brzuchu. Nikomu nic chyba nie jest. Szacunkowo skróciliśmy sobie zejście o jakieś 120 m. Trzeba jak najszybciej stąd iść. Czuję, że coś jest nie tak z kostką, ale to nic, adrenalina robi swoje (okazało się, że kostka skręcona). Mijamy schronisko Erzherzog – Johann, dalej w dół przy pomocy metalowych poręczówek. Na lodowcu Ködnitzkees już jest ciemno, dopiero po jego pokonaniu rozwiązujemy się z liny i wkraczamy na teren skalny. Po długiej, żmudnej drodze docieramy do naszego schroniska. 

 

Środa, 11.08

Po sukcesach i wypadkach dnia poprzedniego odpoczywamy w Studlhutte. Tradycyjnie Adaś odsypia, ja z racji skręconej kostki i innych boleści kuśtykam tylko na jakiś kamień nieopodal i podziwiam panoramę Alp z pozycji siedzącej, a włóczykij Artur starym zwyczajem idzie na samotną wyprawę i zdobywa pobliski szczyt Luisenkopf (3207 m n.p.m.).

 

Czwartek, 12.08

Dzień przyspieszonego powrotu do domu. Przy odpowiednim układaniu stopy i dzięki rozparcelowaniu większej zawartości mojego plecaka do plecaków chłopaków, zejście idzie wolno, ale nawet nieźle. W Lucknerhütte pałaszujemy ostatni, wyczekiwany apfelstrudel mit vanillesoße i ruszamy do Polski. 

 

Podsumowując – wyjazd świetny, uczący pokory, pozwalający nabrać choć trochę doświadczenia i odwagi do realizacji marzeń. 

Gratulacje dla Was, którzy dotrwaliście do końca tej opowieści ;-)

 

GALERIA 

 

Ewelina Ciesińska